czenia, obaj zasnąć nie mogli. Kobylińskiego dusiły wspomnienia i co chwila poczynał:
— Może ty już śpisz, Oxtul, hę? A ja ci chciałem jeszcze coś powiedzieć... tylko nie chcę ci przeszkadzać.
Już pierwsze koguty piały, gdy znużeni się pospali. Świece z lichtarzem wstawiono w miednicę, Oxtul chrapnął i był dzień jasny, gdy się zbudzili... Nie czuli nawet gdy świeca wyskwarzywszy się w lichtarzu zgasła i swąd po sobie zostawiła. Światło dzienne obu znużonych jakoś oprzytomniło. Cieszym sobie zaraz przypomniał portret...
— Mój Oxtul, rzekł, weź‑no ty go ostrożnie a pokaż mi po dniu; może to była imaginacya nocna, albo jaki figiel szatański, to się z nas ludzie śmiać będą.
Poszedł tedy rezydent i przyniósł owo płótno, stawiąc je dobrze ku światłu przed stolnikiem, który w łóżku leżąc z załamanemi rękami, na widok wizerunku tego aż krzyknął.
Czokołd był w istocie jak żywy, a teraz jeszcze, jeśli być mogło, podobniejszy niż wieczorem... Oczy jego zdawały się jeszcze z wyrzutem i pragnieniem zemsty spoglądać na Cieszyma. Przypatrywali mu się w milczenia, gdy gospodarz posłyszawszy snadź w izbie rozmowę, wszedł już ubrany, a dostrzegłszy, iż portretowi się tak przyglądają, spytał:
— Pan stolnik go nie znał?
— Jakto nie znałem! podchwycił Kobyliński,
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/480
Ta strona została uwierzytelniona.