Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czekaj-no — zastępując odedrzwi, zawołał Oxtul. Tak nie uchodzi: najprzód ja nie jestem lada ciura, takiego się częstuje nie pijąc; powtóre, chcę się rozgadać.
Czokołd pochwycił zniecierpliwiony lampkę, stuknął o drugą, wychylił, postawił i znowu szedł do drzwi.
— Czego jeszcze chcesz odemnie więcéj? nie mam czasu... ofuknął szlachcic.
— Nic, dwa słowa, śmiejąc się, a zawsze drzwi pilnując, począł Oxtul. Z tobą, bracie, był interes, czyżby teraz już nic nie stało do czynienia? czyżby na starość dało się za wygraną tym... tym...? Nie dopowiedziawszy, mrugnął drab oczyma: Rozumiesz mnie waszmość!
— Wszystkim dałem za wygraną, począł Czokołd, widząc, że się nie wywinie łatwo i zmieniając ton na coraz poufalszy i łagodniejszy. Jestem stary, spokój milszy mi nad wszystko... Chcę zapomnieć tego co było...
— I nie upominać się o krzywdy? spytał Oxtul.
— Zapomnieć, ofiarowałem je panu Bogu, on za mnie zapłaci — westchnął szlachcic.
— A tak, kassyer z niego pewny, tylko że nierychło należności wydaje, i nie dziw, ma dosyć do roboty... a człowiek sam się zabrawszy, przyśpieszyć może likwidacyę...
Czokołd ręką machnął.
— I cóż robicie? gdzie mieszkacie? spytał pierwszy.
— A no, mieszkam na Podlasiu... a nie robię nic, konie hoduję i sprzedaję...
— A tamci... bezkarnie chodzą!
Szlachcic ramionami ruszył.
— Jam także bardzo podupadł, dodał Oxtul; roboty nie ma dla uczciwych ludzi. Sejmiki się odbywają spokojnie wedle rozkazu z góry... konfederacyj nie zawiązują od niejakiego czasu...