lazł się w ulicy, Czokołda już ani znaku nie było... Instynktem drapieżnego stworzenia, które czuje pastwę, Oxtul rzucił się ku Kazimierzowi, dla czego? nie wiedział sam.
Mrok nie dozwalał mu dobrze rozeznać idących osób, tak, że musiał zwalniać kroku kilka razy, przyglądając się przechodniom, w których upatrywał Czokołda... Nigdzie go wszakże nie spotkał. Szlachcic znając dobrze miasto, poszedł małemi uliczkami i byłby umknął od pogoni, gdyby nie szczególny wypadek. Kąpiący się tego dnia w Wiśle kupczyk, nieostrożnie trafiwszy na głębinę utonął, ciało jego wyciągnęli rybacy z wody i wieziono je właśnie do domu, gdy Czokołdowi przyszło na Kazimierz przechodzić. Około wozu zebrała się taka ciżba ciekawych mieszczan, przekupek, gawiedzi wszelakiéj, iż przez nią przecisnąć się było prawie niepodobna. Musiał więc szlachcic zatrzymać się nieco, pókiby lud ów nie przepłynął... Oxtul, który biegł chyżo, trafił na tę samą przeszkodę, a los, który płatać figle lubi jak małe dziecko, zdarzył, iż z dala w tłumie przed sobą dostrzegł pożądanego przyjaciela, którego jaśniejsze nieco miejsce przy brzasku łuny zachodniéj poznać dozwoliło. Jak tylko go zobaczył, Oxtul przykulił się i skrył, z oka nie spuszczając swego człowieka, i tak zaczajony z wolna wyczekał, aż tłum przesunął się a Czokołd mógł posunąć się daléj. Nie gonił za nim wcale i owszem trzymał się opodal, zważając tylko bacznie dokąd idzie. Niepostrzeżony wyśledził w ten sposób, że wszedł do gospody Aarona Lejbowicza, dobrze sobie dom zanotował w pamięci, rozśmiał się sam do siebie i chyłkiem nazad do miasta powrócił.
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/57
Ta strona została uwierzytelniona.