Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/106

Ta strona została skorygowana.

— Mój drogi panie — odezwał się — zastanów się proszę, kto temu winien, czy nie my co się dajemy depossedować przez lekkomyślność i nieumiejętność gospodarowania? Cóż tamci winni, że mają więcej rozumu, więcej pieniędzy i statku?
— Ja także jestem na skraju — dodał — i lada chwila mogę się wyprzedać z musu. Być może, iż mój dawny arendarz kupi ojcowiznę moją, ale nie będę go o to obwiniał. Za stary już jestem, żebym zmienił obyczaj, widzę na czem się to kończy — ananke! nie ma na to ratunku.
— Et, co to mówić! — odezwał się Micio posępnie gniewny — dla tego żeśmy nadto byli — poczciwi!!
Oleś się śmiać począł.
— I flejtuchy! — dodał.
Kanonik właśnie nadchodził.
Była to postać imponująca, na którą spojrzawszy poznał każdy łatwo, że wysoko się nosił i strzegł pilno, abym takim się okazał, jakim chciał być dla ludzi.
Wyprostowany, ubrany wytwornie prawie, z głową podniesioną do góry, z twarzą poważną i miłościwie uśmiechniętą, ks. Hamerski szedł zwolna, podpierając się piękną laską z główką złoconą. Na nogach miał trzewiki świecące i pończochy fioletowe, u sutanny guziczki karmazynowe, na szyi, nigdy go nie opuszczającego distinctorium. Twarz dosyć piękna, mało mówiąca, z oczyma nieco przymrużonemi, miała przybrany i nigdy z niej nie zchodzący wyraz tajemniczej wyższości... W ruchach widać było rozmysł i długoletnie nawyknienie do występowania.
Człowiek był cały kunsztownie wyrzeźbiony z materyału, który już widzieć się nie dawał. Rodzice ks. Hamerskiego musieli być ludzie ubodzy, ojciec rzemieślnikiem, syn właśnie nadawał sobie ton i pozory innego pochodzenia, aby zatrzeć to nieprzyjemne, choć zaszczytne wspomnienie.
Ksiądz Hamerski szedł bardzo powoli, jakby czuł i pamiętał że nań ludzie patrzają; zbliżywszy się