Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/151

Ta strona została skorygowana.

— Ja ją widziałem teraz, po latach dwudziestu, jest czarującą!
Okoszko ze śmiechu przeszedł do gniewu.
— Dajże ty mi pokój! to już — z pozwoleniem fiksacya. Ta kobieta nie warta, chyba takiej lalki drewnianej, pozłacanej, wśród jakich obcuje. Człowiek zdrów, przy pięciu zmysłach nie ślepy — nie powinien mieć takich fantazyi.
— Tak — nie powinien, a gdy je ma?
— To go do czubków — rzekł łowczy. — O tem mi nie mów. Tfu! — splunął. Powiedz mi co o sobie. Plotą żeś się dorobił fortuny.
— To prawda?
— Tak? uczciwie...
— Nie mam niczyjej krzywdy na sumieniu.
— Hm? a jakże u licha mogłeś tyle nagromadzić przez czas, gdy inni zarabiając w pocie czoła, i dziesiątej może części nie zyskali.
— Tak? ja stałem u źródła.
Łowczy się zamyślił.
— Tak i asindziej łowiłeś sakiem, a oni przetakiem. Może to być! Cóżeś ty tam zrobił parę kroć?
Zeller się rozśmiał.
— Tak — dochodu.
Łowczy za głowę się wziął.
— Nie — to coś już szatańskiego w tem jest.
— Najprostsza to była rzecz w świecie. Handel pieniędzmi jednych bogaci, drugich niweczy, mnie się udało.
— Tak — to coś jak na loteryi?
— Prawie.
Poszli dalej ulicą.
— Co myślisz robić? — spytał Okoszko — to ciężar, tyle majątku — człowiek ma jedną gębę i jeden żołądek, po co mu tyle?
— Kupiłem tu już majątek.
— A! to dobrze — rozśmiał się Okoszko, to już możesz być pewny, że cię fortuna nie zwycięży, będziesz sobie powoli ją tracił, bawiąc się w obywate-