Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/196

Ta strona została skorygowana.

także mi kłopotu nie robi, a resztę mojego majątku mam w papierach, aby o niem nie myśleć.
Szczegóły te tak dokładne, rzucone były jakby od niechcenia, ale je ucho słuchacza zachwyciło.
Irena zdawała się usposobioną do spowiedzi i otwartości, bo nie dając mówić Wilskiemu, który ją czułem wejrzeniem prześladował, kończyła:
— My, biedne kobiety, co się na tych rzeczach nie rozumiemy dobrze, musimy je sobie symplifikować, aby się obejść bez opiekunów... A nie każda ich mieć może.
— Jakto, pani? — mnie się zdaje, że każdy by się czuł najszczęśliwszym służyć w razie... skinienia...
— A! myślisz pan? — wtrąciła Irena.
— Najprostszą rzeczą byłoby — śmiejąc się szepnął Wilski — stworzyć sobie naturalnego opiekuna, a raczej towarzysza wiernego.
Wejrzenie jenerałowej badające, zdawało się wyzywać coś więcej.
— Niestety — rzekła... ja już jestem stara.
— Pani! — oburzył się Wilski.
— Daleko gorzej wyglądam od Maryi, choć z nią jesteśmy rówiennice.
— Sądzę, że pani jest młodszą.
— Mylisz się pan...
— Przynajmniej twarz, świeżość myśli, żywość wrażeń — ciągnął Wolski.
— Biedna Marya więcej w życiu doświadczyła zawodów i mocniej je brała do serca... Ja dosyć mężnie....
— Jestto dowodem wielkiej wyższości...
— Pan jest tak grzeczny... że mógłbyś kobiecie głowę zawrócić — uśmiechnęła się Irena, nawet tak zestarzałej — jak ja.
— A! tak się mówić nie godzi... i tak się szydzić nie godzi.
To co powiedziałem nie było grzecznością lecz wyrazem uczucia, którem jestem dla pani przejęty.
Irena rzuciła nań okiem.