Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/229

Ta strona została skorygowana.

Pewnie wam tego ani Żurowiecka, ani Grzegorz nie powie, bo oni by radzi wiecznie z nieładu korzystać, ale ja... Boże miłosierny!
Oleś zmilczał smutnie.
— Panna nie ma nic, a ja mało!
— Wszystko fraszki, byleście się kochali.
Spojrzał w oczy.
— A co więcej?
— Matka mi jej dać nie chce!
Bodzicki aż drżał z niecierpliwości i ciągle po rękach całował panicza.
— A no — kiedy już mówisz, mów wszystko.
— Kto? co? z połowicznej rozmowy, ja nic nie dojdę, i nic też nie poradzę.
Oleś powiedział mu wszystko, aż do bytności swej z Wilskim u hrabiny i listu. W milczeniu słuchał stary zasępiony i chmurny, gładził perukę, usta zaciskał, mruczał.
Gdy Oleś skończył wyrwało mu się tylko.
— A, do jakiegoż klasztoru ją odwiezie?
— Juściż z niego jej niedobędziemy, gdy się raz tam dostanie! — westchnął Oleś.
Bodzicki zmilczał.
— A w drodze też porwać nie podobna — zamruczał — nie te to dawne czasy, gdy się można było z tem uwinąć gładko, choć w biały dzień... dziś — trudno...
Narada, jak się domyślać było łatwo, nie doprowadziła do niczego. Najmniejszego nie było podobieństwa, aby się napaść udała; pan Aleksander całą noc chodził zasępiony, wzdychając, łamiąc ręce i wyrzucając sobie iż na nic stanowczego zdobyć się nie potrafi.
Nazajutrz nie spiesząc wcale, postanowił pojechać do miasteczka, dla rozmówienia się z francuzką. Roił jeszcze, że przecie ludzie dobrej woli, i za mury klasztorne nieraz się dostawali.
Bodzicki go pocieszał jak mógł, a sam łzy ocierał. Wieczorem zaprzężono konie i pan Aleksander ruszył do Parzygłowów. Tu przybywszy naprzód do