kojna, dopilnowała, aby się stało wedle jej woli. Nic to ją nie poruszało.
Ponieważ jenerałowa nie nadchodziła, Wilski, któremu w istocie, własne położenie stawało się ciężkiem, zbliżył się do hrabiny i ujął ją za rękę.
— Maryo — rzekł — ja i za sobą prosić cię przybyłem... Zrozumiesz mnie. Oddaj mi tę rękę, którą trzymam... Wiesz jak cię kocham.
Hrabina z ukosa spojrzała nań, długo oczy nań zatrzymując...
— Nie wiem — rzekła — nie wiem czy mnie kochasz... Nic mi nie potrafi wybić z głowy, że przez jakiś czas dałeś się bałamucić Irenie...
— Moja droga — szepnął z pokorą Wilski — gotów się jestem przyznać do chwilowego złudzenia, po którem nastąpiło rozczarowanie... Nie chcesz mi dać domowego szczęścia... ja dla dzieci matki, dla siebie bytu spokojnego szukać muszę... Nikogo pewnie tak nie będę kochać, jak Maryę kochałem... ale ożenić się — jest dla mnie — obowiązkiem...
Mówiąc trzymał ciągle jej rączkę śliczną, która ani zadrgnąwszy leżała na jego dłoni — patrzała w oczy, — wejrzenie hrabiny omdlałe jakieś, smętne, melancholii pełne, nic nie mówiące... skierowane było na niego... usta zamknięte, milczały.
Najlżejsza oznaka nie zdradzała myśli. Wilski, znający ją tak dawno, nie mógł wyczytać odpowiedzi — z oblicza zamkniętego jak marmurowy grobowiec.
Dała mu tak między nadzieją a odprawą, przeżyć chwilę długą. Wreszcie zwolna poruszyły się wargi.
— Mój drogi Adziu — rzekła słodząc odpowiedź — przynajmniej w tej chwili... w tej chwili, gdy mi się pierś krwawi, nie mówmy o tem jeszcze... Daj mi przeboleć, odetchnąć, niech ten kamień co leży na piersi, stanie się mniej ciężkim nawyknieniem... Ty wiesz, żem ja twoją.
Ścisnęła mu rękę, on ucałował paluszki białe.
Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/257
Ta strona została skorygowana.