Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/259

Ta strona została skorygowana.

czas jakiś staruszków, rozruszała ich trochę, a po półgodzinnej wizycie, odezwała się do Alfreda.
— Teraz mi pan podasz rękę i odprowadzisz do hotelu. Nieprawdaż!
Zeller był posłusznym — zawsze jeszcze spodziewał się poselstwa... Jenerałowa domyślała się tego. Gdy wyszli z dworku, rozpoczęła rozmowę z otwartością i rubasznością wesołą, jaką miała prawie zawsze...
— Jeżeli myślisz — odezwała się do niego, odgadując czego wyglądał — jeżeli myślisz, że ja ci co od Maryi przynoszę, to się mylisz. Ja byłam was niezmiernie ciekawą, o! i dużo, dużo bym z wami pomówić chciała — bardzo otwarcie... Mówiąc to zalotnie mu się uśmiechała.
— Pan wiesz, my z Maryą jesteśmy rówiennice — ja wiem naturalnie i teraz wszystko... ale... wszystko. Ze mną jak z siostrą możesz mówić zupełnie otwarcie. Kochasz ją jeszcze nieprawdaż?
— Nie zapieram cię tego.
— Ale wiesz — to prześlicznie! Po latach dwudziestu... i... to monumentalna miłość... Ja ci winszuję... tylko mój panie Alfredzie — ot tak, między nami staremi przyjaciółmi, (pozwolisz-że się tak nazwę) — cóż dalej?
Nie otrzymawszy odpowiedzi jenerałowa mówiła dalej.
— Ona cię nie kocha... — Przykro mi cię o tem przestrzedz — ale to też obowiązek przyjaźni... Sercu się nie rozkazuje... Smutna rzecz... Nie jest to tajemnicą, Wilski ci ją zbałamucił, kochali się za życia tego poczciwego safanduły, który miał Wilskiego za najlepszego przyjaciela, — kochają się jeszcze... i pobiorą... Dopiero potem może, może... miłość ta dogorywać zacznie... — Więc cóż? a ty?
— Ja? — spytał Alfred smutnie — cóż ja mam o sobie powiedzieć... Kocham — i kochać będę...
Jenerałowa się rozśmiała.