Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/290

Ta strona została skorygowana.

Znawca piękności niewieścich, zdumiał się pobieżnym wzrokiem rozpatrując w szczegółach. Rączki były... małe i, choć nie pieszczone przez właścicielkę, stworzone do całowania. — W oczach paliły się myśli jasne... usta śmiały do życia... Coś zdrowego, rzeźwego, nie wymuszonego... wiało od niej wiosną.
— Pani tu w naszych stronach prawie jesteś obcą? — począł Wilski.
— Nie panie — śmiało patrząc mu w oczy tak, iż biedny wdowiec, zmuszony był uciec z niemi — odezwała się panna Konstancya — tu się rodziłam, wyrosłam... ale byłam zmuszona potem trochę biegać po świecie, aby ciężarem nie być rodzicom... Miała ta moja pielgrzymka swe nieprzyjemności ale i wielkie korzyści.
— Spodziewam się, że teraz ona skończona — rzekł Wilski..
— A! któż to wiedzieć może? Mój poczciwy, dobry brat, — może mnie nie potrzebować! rodzice chyba... Tak... nie wiem!
— Szczęśliwy obrót interesów brata pani, zmienia dziś zupełnie jej położenie.
Panna Konstancya zamyśliła się nieco.
— Ja jakoś w to nie wierzę... Te cuda na świecie, nagłe zwroty wydają mi się jakby snem. Lepiej się na to nie spuszczać i być zawsze gotową — na wszystko. O! mnie na męztwie nie zbywa?
Uśmiechnęła się, pokazała ząbki białe.
— Jakie mamy dziś miłe — i, jak dla nas, liczne towarzystwo... — odezwała się. Rada jestem z tego dla Alfreda. Jego mało kto zna i ocenia... a bliżej go poznać trzeba, aby go zrozumieć. Tak, na pierwszy rzut oka, wydaje się zimnym... ale serce ma złote... Tymczasem tu, zdaje się przeznaczonym na to, aby wegetował w kątku.
— Nie sądzę — rzekł Wilski — jak tylko chce wejść w towarzystwo, łatwo mu się ono otworzy i z przyjemnością go powita...
Kostusia mówiła ciągle bardzo śmiało i z ujmu-