Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/291

Ta strona została skorygowana.

jącą otwartością. — Wilski słuchał wdzięcznego głosu, mocno zajęty i zaintrygowany tą postacią tak dla niego nową.
— Ale to prawda — przerwała zaraz — że my, Alfred i ja... i cała nasza rodzina... w innych sferach krążąc, nie bardzo może potrafilibyśmy do nowego dla nas świata się zastosować. Alfred zdziczał u biura.
Rozmowa tak dobrze rozpoczęta, przeciągnęła się dosyć długo. Wilski podziwiał rozsądek i śmiałość panny, ona znajdowała go dystyngowanym. Emil, który stał naprzeciw i upatrywał chwili, by się mógł przysunąć do ubóstwianej poraz pierwszy doświadczył tortur zazdrości. Zły był na Wilskiego, któremu przysiadywanie do panny Konstancyi miał za zbrodnię, nie wyobrażając sobie, ażeby bezkarnie w jej sąsiedztwie przebyć można pół godziny i odejść nie będąc oczarowanym.
— To zdrajca — to rozpustnik — mówił w duchu, uwodziciel wszystkich kobiet... Niegodziwy! Ale i panna Konstancya... nie rozumiem! żeby tak można patrzeć... tak się uśmiechać!
W innym kątku jenerałowa, pochwyciwszy Okoszkę, korzystała ze zręczności aby wybadać oryginała, o którym słyszała wiele. Ze śmiałością, do jakiej była nawykła, zadawała mu pytania tak zbójeckie, iż Okoszko na nie z trudnością mógł odpowiedzieć. Sam na sam w dworku, byłby śmielszym; tu gromada ludzi niezmiernie go czyniła wystraszonym, nieswoim... Mięszał się bełkotał, a pani Irena była nielitościwą.
— Ja bo pana doskonale pamiętam — mówiła — ale pan naówczas nie byłeś taki dziki. Co to się panu zrobiło? przyznaj się pan? To jakaś historya sercowa?
Jakże można żyć bez ludzi, zakopać się... Słyszę, że pan tylko że swemi psami rozmawiasz...
— Ale, pani dobrodziejko — bąkał łowczy — każdy żyje jak mu dogodniej — samotność nie jest grzechem.