Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/292

Ta strona została skorygowana.

— Owszem — zaśmiała się jenerałowa — człowiek się winien społeczeństwu.
— Ja też całe życie nie pustelnikowałem tak jak teraz — odparł Okoszko, — ale mam prawo na starość do emerytury...
— I w istocie tylko ze psami pan teraz obcuje? — spytała Irena.
— Psy, bo pani dobrodziejko — co się tyczy przywiązania, z pewnością prym trzymają przed ludźmi, a i to dobre — że nie gadają.
Jenerałowa rozśmiała się.
— Przedziwny bo pan jesteś!
Okoszko kołnierzyki pociągnął do góry, a dochodziły mu i tak pod same uszy — sapnął i zmilczał.
— A pan sobie też mnie przypominasz? — spytała Irena.
— Coś nie coś! — rzekł Okoszko — pamiętam żeś pani klapsy dawała pannie Maryi, i że ona chodziła na skargę...
— A! to być może — byłam bardzo żywa.
— I widzę, że to pani do dziś dnia zostało! — dodał stary.
— Bo ja mój łowczy, wcale inaczej życie pojmuję, niż ty, — poczęła Irena... Zakopać się w lesie i utrzymywać życie na to, aby ciężyło sobie, a drugim się na nic nie zdało... a! to wolałabym umrzeć. Ja potrzebuję się ruszać karmić światem, światu służyć lub zawadzać, a być czynną.
— Ha! jak co komu służy — rzekł Okoszko — ja i nikomu nie zawadzam i sobie zawadzać nie daję — i ciuciubabka mnie nie bawi.
— To prawdziwe poświęcenie z jego strony — żeś się dał ściągnąć tutaj.
— Większe dalipan, niż się pani zdaje — westchnął Okoszko.
Wyszafuję życia przez jeden dzień tyle, co by mi stało na dziesięć w domu, — ludzi sobą naśmieszę, przywiozę żółci do chaty... i tyle... ale — trzebaż coś było uczynić dla sieroty, która matki nie ma...