— Nawet i to nie.
Ruszywszy ramionami, Oleś drogę wskazał przed sobą francuzce, któraby rada była dłużej jeszcze rozmawiać — i weszli do salonu.
Hrabina miała książkę w ręku, oblicze smutne bardzo i surowe... powitała wchodzącego tym uśmiechem niby grzecznym, który nic nie mówi i wskazała mu krzesło. Panna Julia siedziała z robótką za nią, matka więc nie mogła widzieć, że nagle podniosła oczy, spotkała wejrzenie Olesia, zarumieniła się i zmięszała okropnie i zanurzyła w kanwie... dopiero nierychło oddając mu ukłon ceremonialny.
Francuzka coś pochwyciła przy tej zamianie wejrzeń, ale nie ze strony uczennicy swej, bo tej nie posądzała o taką dojrzałość, by już w oczy swe coś włożyć i wzrokiem coś posłać mogła. Zdumiała się temu raczej, że Oleś strzelił parę razy na tę bladą, biedną dziewczyninę, która — przecież — zająć go na żaden sposób nie mogła...
Matka też zafrasowała się w myśli o Emila, żeby zbyt prędko nie nadszedł, ale o córkę bynajmniej. Niepostrzeżone więc przeszło zmięszanie się panny Julii, drżenie jej rąk bladych i wychudłych, ruchy żywsze niż zwykle, rumieniec zupełnie nie bywały. W robocie kanwowej zaszła, skutkiem tej chwileczki pomięszania, jakaś katastrofa... Coś spadło, nici się poplątały... igły powywlekały... ale tego nikt nie widział, bo panna Julia udała znów flegmatyczną i nadzwyczaj na wszystko co ją otaczało — obojętną...
Oleś usiadł poufale przy hrabinie i choć dostrzegł zaraz jej zły humor, udał, że go nie widzi.
— Co hrabina porabiała? jakże zdrowie? co słychać? wiek jak nie byłem...
— Nas i pytać się nie trzeba — odezwała się gospodyni, prowadzimy życie prawie klasztorne...
Wychowanie Emila, zajęcia Julii, moje usposobienie własne, wdowie obowiązki, czynią mi z tego konieczność, a potem... kiedy mi to starczy zupełnie i jestem... z tem... szczęśliwą! O mój Boże! z dziećmi
Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/68
Ta strona została skorygowana.