Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/96

Ta strona została skorygowana.

— Mnie się zawsze zdaje — dokończyła żywo, jakby się lękała żeby jej kto nie przerwał — mnie się zdaje, że w panu jest dwóch ludzi — jeden zabawny, trzpiotowaty, udający gorszego niż jest, a drugi dobry i cichy... ale schowany za tamtym.
Oleś się zaczerwienił i twarz mu rozpromieniała...
— Czemu pani, co tak pięknie mówić umiesz... nie odzywasz się nigdy... przy mamie. Doprawdy! ja w niej także odkryłem dziś drugą, nie znaną pannę Julię.
Zarumieniło się dziewczę i cicho szepnęło.
— Przy mamie, nam mówić — nie wolno — ale — przyznaj mi się pan, jak mu się druga podobała?
— Bardzo! — zawołał Oleś.
Spojrzeli sobie w oczy, długo jakoś, i Julka w końcu spuścić je musiała. Oleś patrzał aż do głębi jej serca, zdawało się jej że z niej wszystko wyczyta, i zlękła się.
— Dziękuję panu — zaczęła po chwili — ja bo nie mam szczęścia do ludzi. Dobrze to choć na chwilę na kimś lepsze uczynić wrażenie.
— Dla czegóż na chwilę? — przerwał mocno zajęty Oleś...
— Bo — bo — pan jutro myśleć o tem nie możesz...
— Pani mnie nie znasz — przerwał obrażony Aleksander albo raczej znasz tego gorszego... Ten drugi lepszy jest, stały, i co raz mu się podobało, to zamyka w sercu i nosi.
— Bo proszę pana! w tem sercu tak być musi pełno... i tyle tam spoczywa... nieboszczyków... że mi by tam przebywać było straszno...
Rozśmiał się słysząc to Oleś, ale go rozmowa w istocie tak oczarowała — bo się w tej milczącej i zaspanej Julce, nigdy tyle życia nie spodziewał — że się żywo do niej zbliżył.
— Panie Aleksandrze... zawołała... proszę zdala, bo ja za pana burę dostanę...