Strona:PL J Verne Król przestrzeni.djvu/26

Ta strona została przepisana.

on obok powozu, tropiąc po drodze zwierzynę, lecz ponieważ trzeba będzie przeskakiwać zapewne rozpadliny i drapać się po skalach, miał pozostać w fermie Wildon aż do chwili naszego powrotu z Great-Eyry.
Niebo było jasne, powietrze chłodne, koniec kwietnia bowiem bywa w klimacie amerykańskim północnych Stanów dosyć ostry. Wiatr zmienny, wiejący od Atlantyku, od czasu do czasu sprowadzał małe chmurki, które szybko posuwały się dalej ku zachodowi.
Przyglądałem się z ciekawością okolicy; kręta drożyna prowadziła brzegiem pól uprawnych, bagien zielonych i lasów cyprysowych. Wspaniale wyglądały cyprysy proste i wysmukłe, jakby lekko nabrzmiałe u podstawy; w dolnej części pnie najeżone były małemi stożkami, z których mieszkańcy przyrządzają ule. Lekki powiew wiatru szumiał wśród blado-zielonych listków, kołysał długie, szare włókna, tak zwane «brody hiszpańskie», które z dolnych gałęzi zwieszały się aż na ziemię.
Lasy te wrzały życiem. Z drogi umykały spłoszone myszy, chomiki, jaskrawo upierzone i ogłuszająco gadatliwe papugi, dydelfy, unoszące swe małe w workach podbrzusznych: niezliczone chmary ptaków fruwały wśród bananów, latanji i drzew pomarańczowych, których młode pędy przy pierwszym powiewie wiosny zaczynały już rozpękać, przechodzień z trudnością by się przedarł przez gęstwę rododendronów.
Wieczorem przybyliśmy do Pleasant-Garden,