Strona:PL J Verne Król przestrzeni.djvu/27

Ta strona została przepisana.

gdzie przyjął nas bardzo życzliwie mer miasteczka, osobisty przyjaciel pana Smitha. Podczas kolacji panował nastrój bardzo wesoły; rozmowa obracała się przeważnie dokoła tajemniczych zjawisk ostatniej doby i usposobienia ludności.
— Czy w ostatnich czasach nie powtórzyły się żadne niepokojące odgłosy i światła? — zapytałem gospodarza domu.
— Nie zauważyliśmy nic podejrzanego — odparł. — Nie słyszeliśmy ani żadnego hałasu stamtąd, ani nie widzieliśmy żadnego światła, ni gazu. Jeżeli legjon szatanów zabawiał się w tych skałach, to widocznie przeniósł się już gdzieindziej!
— Ba, lecz mam nadzieję, że te duchy piekieł pozostawiły po sobie jakieś ślady, które odnajdziemy niewątpliwie. Dla tego tu przybyłem.
Nazajutrz, t. j. 29 go raniutko wyruszyliśmy w dalszą drogę. Konie, popędzane przez woźnicę, mknęły szybko. Otaczający krajobraz z małą odmianą przypominał widoki wczorajsze. Tylko bagna spotykały się coraz rzadziej, w miarę bowiem jak zbliżaliśmy się do gór, grunt się podnosił.
Gdzieniegdzie, w cieniu olbrzymich buków, kryły się wioski i fermy. Ze skalistych ścian wąwozów i ze zboczów gór spływały liczne potoki, zasilające Sarawbę. Flora i fauna była ta sama, co i wczoraj. Zwierzyny mnóstwo.
— Takąbym miał ochotę wziąć strzelbę i gwizdnąć na Niska — odezwał się pan Smith. — Po raz pierwszy w życiu chyba bezkarnie przelatują