Strona:PL J Verne Król przestrzeni.djvu/31

Ta strona została przepisana.

Przewodnicy poszli naprzód. Pan Smith i ja posuwaliśmy się za niemi wolno i ostrożnie.
Na los szczęścia Harry Horn skierował się do wąwozu. Kręta ścieżyna prowadziła zboczem stromych skał, gęsto zarośniętych iglastemi krzewami o listowiu czarniawym, szerokiemi paprociami i dzikiemi porzeczkami, przez które trudno było się przedzierać. Całe chmary ptactwa zaludniały ten gąszcz leśny. Najhałaśliwiej krzyczały papugi, ostrym głosem napełniając powietrze. Zaledwie można było dosłyszeć skrzeczenie wiewiórek, chociaż setki ich przemykały się wśród krzewów. Środkiem wąwozu wił się fantastycznie potok, który wzbierał w porze deszczów i burz, tworząc liczne kaskady.
Po upływie pół godziny wąwóz stał się tak trudny do przebycia, że trzeba było nieustannie zbaczać ze ścieżki. Często noga nie znajdowała dostatecznego punktu oparcia. Musieliśmy się czepiać rękami traw i czołgać na kolanach.
— Do licha! — zawołał pan Smith, oddychając z trudem — nie dziwię się bynajmniej, że turyści omijają Great-Eyry.
— Mybyśmy też tam nie poszli, gdyby nie powody specjalne — zauważyłem.
— Byłem nieraz na Black - Dome, — wtrącił Harry Horn — lecz nigdzie nie napotkałem takich trudności.
— Byleby się te trudności nie zamieniły na przeszkody, uniemożliwiające wyprawę! — zakończył rozmowę James Bruck.
Przedewszystkim należało rozstrzygnąć kwe-