Strona:PL J Verne Król przestrzeni.djvu/35

Ta strona została przepisana.

— Głaz mógł się oberwać tylko z tej strony — zauważył Harry Horn. — Czemuż więc nie widzimy żadnego wyłomu w skałach, otaczających wierzchołek?...
Po dziesięciu minutach wypoczynku postanowiliśmy iść dalej. Grunt był ślizki. Posuwaliśmy się więc bardzo wolno u samej podstawy skał, wysokich na pięćdziesiąt stóp, rozszerzających się u góry i nieco wygiętych poniżej na podobieństwo koszyka. Gdybyśmy więc nawet mieli drabiny i klamry, wejście na szczyt było absolutną niemożliwością. Great-Eyry nabierał w mych oczach czarodziejskiego zabarwienia. Nie dziwiłbym się bynajmniej, gdyby mi kto powiedział, że zamieszkują tu smoki, chimery i inne potwory mitologiczne.
Obchodziliśmy dokoła muru skalistego, który się zarysowywał tak prawidłowo, jak gdyby był dziełem ręki ludzkiej. Nigdzie żadnego wyłomu, żadnej szczeliny, przez którąby się można przesunąć lub zajrzeć wewnątrz.
Po upływie półtorej godziny wróciliśmy do miejsca, skąd rozpoczęliśmy naszą wędrówkę obwodową.
Nie mogłem ukryć swego niezadowolenia. Pan Smith zirytowany był niemniej ode mnie.
— Do kroćset djabłów! — zawołał. — Więc nie dowiemy się nigdy, jaką tajemnicę kryje w swym łonie ten przeklęty Great Eyry!
— Wulkan lub nie, mniejsza o to! — wtrąciłem — dość, że w chwili obecnej nie daje powodu do żadnych obaw. Nie dostrzegliśmy nigdzie dymu