ani płomieni, nie słyszeliśmy huku podziemnego, nie uczuwaliśmy żadnego wstrząśnienia.
Istotnie na Great-Eyry panowała zupełna cisza i pustka, jak zwykle na tak znacznej wysokości. Nie widzieliśmy żadnych śladów życia. Tylko kilka ptaków drapieżnych krążyło ponad szczytem.
Była już godzina trzecia, kiedy pan Smith odezwał się tonem zirytowanym:
— Nawet gdybyśmy zostali tutaj do wieczora, nie dowiemy się niczego więcej. Wracajmy zatym, jeżeli chcemy stanąć przed nocą w Pleasant-Garden.
Milczałem, nie ruszając się z miejsa. Wkońcu jednak musiałem się zdobyć na rezygnację i pójść za towarzyszami podróży. Bóg jeden wie, ile mnie to kosztowało!
Powrót był dużo łatwiejszy i mniej męczący. Przed piątą jeszcze przybyliśmy do fermy Wildon, gdzie czekano nas z obiadem.
O pół do dziesiątej powóz nasz zatrzymał się przed domem mera w Pleasant - Garden, gdzie według programu mieliśmy przenocować.
Długo nie mogłem zasnąć, rozmyślając nad tym, czy nie należałoby przedsięwziąć nazajutrz nowej wyprawy. Czy jednak miałaby ona jakiekolwiek widoki powodzenia? Stanowczo rozsądniej było wrócić do Waszyngtonu i zapytać o decyzję pana Warda.
Nazajutrz wieczorem przybyliśmy do Morgantonu; opłaciłem przewodników, pożegnałem pana Smitha i pośpiesznym pociągiem udałem się do Raleigh.