Strona:PL J Verne Król przestrzeni.djvu/62

Ta strona została przepisana.

Rano 19-go czerwca poczciwa kobiecina wpadła zadyszana do mego pokoju wołając.
— Panie, panie... są!
— Kto taki?
— Szpiedzy... z tamtej strony ulicy, naprzeciwko okien... czekają pewnie, aż pan wyjdzie z mieszkania.
Zbliżyłem się do okna i podniosłem z lekka firankę, aby nie spłoszyć domniemanych szpiegów.
Po chodniku istotnie przechadzało się tam i napowrót dwuch ludzi. Obaj byli średniego wzrostu, silnie zbudowani, w wieku od 35 — 40 lat. Ubranie ich zdradzało wieśniaków: wysokie buty, spodnie z grubej wełny, nasunięte na czoło filcowe kapelusze, w ręku laski.
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że śledzą moje mieszkanie.
— Więc to są ci sami, których zauważyłaś dawniej? — zapytałem.
— Napewno ci sami.
Postanowiłem wyjaśnić tę sprawę i dzisiaj jeszcze polecić jednemu z agientów wyśledzenie podejrzanych osobistości. Ubrałem się pośpiesznie, zbiegłem prawie po schodach i wyszedłem na ulicę.
Przed domem nie było nikogo. Rozglądałem się bacznie dokoła. Szpiedzy zniknęli. W drodze do biura nie spotkałem ich również.
Odtąd ani ja ani stara Grad nie widzieliśmy ich więcej. Może już wiedzieli o mnie, co wiedzieć chcieli, zapamiętali moją powierzchowność, dość, że zaprzestali śledzenia. Przestałem myśleć