Tommy skoczył na równe nogi z przekleństwem, które strwożyłoby niejedną kobietę miększego serca, rzucił się ku wejściu, rozwiązał szybko parę węzłów i odchylił połę namiotu.
Wyszli we troje. Widok istotnie nie zachęcał do podróży. Na pierwszym planie kilka przemokłych, mizernych namiotów, z pod których po stoku pagórka spływały strugi wody, tworząc w dole spieniony ruczaj górski. Gdzieniegdzie karłowate zarośla sosnowe, wczepione wątłemi korzeniami w płytką warstwę aluwium, znaczyły granicę drzew iglastych. Wyżej, na przeciwległym stoku, mgliste zarysy lodowca majaczyły kamienną bielą poprzez zasłonę siwego deszczu. Podczas gdy patrzyli, olbrzymie cielsko lodowca spełzać poczęło w dolinę, leżąc na piersi wielkiej moreny dennej i wydając głuchy pogłos, huczący chrapliwie wśród jęku burzy. Kobieta cofnęła się mimowoli.
— Patrzeć! Patrzeć otwartemi oczyma! Trzy mile w paszczy huraganu aż do krateru Lake, poprzez dwa lodowce, po oślizgłym brzegu skalnym, lub po kolana w pędzącej wodzie! Proszę patrzeć, powiadam, Amerykanko! Proszę bardzo! A oto i nasi osławieni Amerykanie! — Tommy z pasją wyciągnął rękę ku walczącym z burzą namiotom, co szarzały w pobliskiej dolinie.
Strona:PL Jack London-Serce kobiety.djvu/055
Ta strona została uwierzytelniona.