Van Brunt w zamyśleniu schylił głowę. Niedostrzegalny uśmiech przewijał mu się po wargach. — Fairfax również — myślał — bardzo mocno wziął to do serca, że Emilja Southwaithe została wypadkiem porwana przez niedźwiedzia. A Carlton Southwaith był niezgorszym niedźwiedziem.
— Myślę jednak, że pojedziecie ze mną — wyrzekł powoli Van Brunt.
— Nie, nie pojadę.
— Owszem, pojedziecie.
— Życie tu jest zbyt łatwe, powtarzam. — Fairfax mówił zdecydowanie. — Rozumiem wszystko i wszyscy mnie rozumieją. Zima i lato następują kolejno, jak cień i światło wzdłuż prętów sztachety, gonitwa blasku i ciemności, czas mija i życie upływa, a później... płacz wśród lasów i mrok. Słuchajcie.
Wyciągnął rękę i, jak srebna nitka, żal kobiecy zadzwonił wśród milczenia i ciszy. Fairfax zcicha zawtórował pieśni „O-o-o-oo-o-haa-ha-a-ha-aa-a. O-o-o-o-o-o-a-ha-a-ha-a“. — Czy nie słyszycie tego? nie widzicie? Żal kobiecy, śpiew pogrzebowy, włosy moje, zmienione w siwe kędziory i skóry patrjarsze, rzucone na ramiona w dzikim przepychu? Oszczep łowiecki tu, obok? Któż powie, że to złe?
Van Brunt popatrzał nań z zimną krwią.
Strona:PL Jack London-Serce kobiety.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.