— Fairfax — jesteście poprostu głupi. Pięć lat takiego życia wystarczy, żeby zamącić najmocniejszego człowieka. Jesteście w podnieconym, niezdrowym stanie. Pozatem — Carlton Southwaith umarł.
Van Brunt nabił fajeczkę i zapalił, obserwując jednocześnie z pod oka, z zaciekawieniem prawie zawodowem. Oczy Fairfaxa zabłysły na chwilę, ścisnął pięści i uniósł się, by powstać. Później muskuły osłabły, pogrążył się w zamyśleniu. Michael, kucharz, dał znać, że wieczerza gotowa, ale Van Brunt gestem kazał mu zaczekać. Cisza zwisła ciężko i Van Brunt począł analizować zapachy leśne: woń spleśniałych, gnijących roślin, żywiczny posmak igieł i szyszek sosnowych, jałowcowy dym licznych ognisk biwaku. Podwakroć Fairfax podnosił oczy i nie przemawiał. Wreszcie zapytał:
— A Emilja?
— Owdowiała przed trzema laty i zamąż nie wyszła.
Znów zapadło długie milczenie. Wreszcie Fairfax przerwał je z naiwnym uśmiechem:
— Myślę, że macie rację, Van Brunt. Pójdę z Wami.
— Wiedziałem, że pójdziecie — Van Brunt położył dłoń na ramieniu Fairfaxa. — Nie mam rzecz prosta pewności, ale zdaje mi się, że starano się o nią.
Strona:PL Jack London-Serce kobiety.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.