kobiety-samicy zamigotał w jej twarzy i mężczyzna odniósł wrażenie, że przygięła się ku ziemi, niby pantera do skoku.
Brunt z cicha przeklął sam siebie. Później dostrzegł, jak z policzków znikły barwy gniewu i zamiast nich zapłonął delikatny, jasny rumieniec kobiety proszącej o pomoc, kobiety, która odrzuca siłę i mądrze przywdziewa zbroję swej słabości.
— On jest mężem moim — rzekła pokornie. — Nie znałam nigdy innego. Nie może stać się, abym innego zaznała. I stać się nie może, aby on odszedł odemnie.
— Kto mówił, że cię porzuci? — zapytał pół rozgniewany, w połowie bezradny.
— To ty powinieneś mi powiedzieć, że on nie odejdzie — odrzekła łagodnie, z łkaniem w głosie.
Van Brunt odepchnął gniewnie nogą gorący popiół ogniska i usiadł.
— Ty powinieneś to powiedzieć. On jest mężem moim. Wobec wszystkich kobiet — jest moim mężem. Tyś wielki, tyś silny, a ja, widzisz — słaba jestem. Spojrzyj, leżę u stóp twoich. Ty stanów o moim losie. To twoja sprawa.
— Wstań! — Szorstko poderwał ją z ziemi i powstał.
— Jesteś kobietą i nie powinnaś leżeć w prochu u nóg jakiegokolwiek mężczyzny!
Strona:PL Jack London-Serce kobiety.djvu/112
Ta strona została uwierzytelniona.