muchach rannego wietrzyka. Blade słońce poranku znaczyło po ziemi długie cienie i jasne smugi światła. Jeden z rannych dźwignął głowę i z wysiłkiem popełznął w gąszcz. Michael wiódł za nim lufą, ale nie strzelał. Wzdłuż niewidzialnej linji atakujących przebiegło od prawej ku lewej gwizdanie i chmura strzał przeszyła powietrze.
— Baczność! — skomenderował Van Brunt, z nowym metalicznym dźwiękiem w głosie — Teraz!
W tej chwili porzucono schronienia. Las nagle zawrzał życiem. Rozległy się przeciągłe okrzyki — karabiny zatrajkotały wyzywającą odpowiedź. Krajowcy ginęli w pół kroku, lecz poprzez zwalonych sunęli ich bracia, jak rycząca, niepowstrzymana lawina. Na przedzie, z rozwianym włosem i pustemi, wolno w biegu puszczonemi rękoma, przemykając śród drzew, skacząc poprzez zwalone pnie — biegła Thom. Fairfax dostrzegł ją i o mało nie spuścił cyngla, nim ją poznał.
— Kobieta! Nie strzelać! — wołał — Uważać! Bezbronna!
Metysi nie słyszeli tego, tak samo jak Michael, ani brat jego, ani Van Brunt, strzelający bez przerwy. Ale Thom pędziła dalej bez szwanku, tuż za odzianym w skóry wojownikiem, który zabiegłszy z boku, wyprze-
Strona:PL Jack London-Serce kobiety.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.