Strona:PL James Fenimore Cooper - Krzysztof Kolumb (cut).djvu/011

Ta strona została przepisana.

ścili bramę południową, mimo wystawności ubiorów i miny buńczucznéj. Wierzaj mi, Diego, Walencya byłaby dostarczyła godniejszych ambasady królewskiéj wojowników; lecz, jeśli taka jest wola naszego pana, my, prości żołnierze, nie powinniśmy szemrać.
— Mój Roderyku, niejeden już pomyślał zapewne, że pieniądze roztrwonione na to poselstwo lepiéj było rozdzielić między nas zuchów, cośmy krwią własną stłumili powstanie w Barcelonie.
— Jednato zawsze piosnka, braciszku, między dłużnikiem a wierzycielem. Jan II. winien ci kilka marawedów, więc ty mu wyrzucasz dukaty, które wydaje na osobiste swe potrzeby. Ja, stary wiarus, znam się oddawna na sztuce ściągania sobie żołdu, gdy skarb go wypłacać nie może.
— Dobreto w wojnie cudzoziemskiéj, kiedy bić się przychodzi przeciw Maurom naprzykład; ależ ci Katalończycy, to przecież chrześcianie i dobrzy zresztą ludzie; trudno bo łupić ich jak niewiernych.
— I owszem, bardzo łatwo, łatwiéj jeszcze niż poganina; gdyż ten, spodziéwając się napaści, uprzątnie co lepsze; podczas gdy ziomek sam ci otworzy skarby swoje i serce. Ale któż to w tak późnéj godzinie wybiéra się w drogę?
— Sąto ludzie pragnący uchodzić za bogaczów, chociaż niby z tym się kryją; zaręczam ci, Roderyku, że wszystkie te mieszczuchy razem nie mają tyle pieniędzy, by zapłacić sługusa co na noclegu poda im „olla podrida” (rodzaj pieprzonéj siekanki).
— Na św. Jakuba, mojego patrona, rzekł stłumionym głosem dowódzca zbliżającéj się kawalkady, który z jednym tylko towarzyszem wyprzedził nieco swój orszak, ten urwisz nie bardzo się myli! mamy jeszcze prawda na zapłacenie wieczerzy, ale do końca podróży nic nam z pewnością nie zostanie.
Żartobliwe te wyrazy towarzysz dowódzcy posępném przyjął milczeniem; jednocześnie kawalkada zatrzymała się przy bramie. Bylito kupcy, jak świadczyła ich powierzchowność, bo w owym czasie każda klassa społeczeństwa miała jeszcze oddzielne ubranie. Pozwolenie opuszczenia miasta było po formie, a strażnik miejski, w kwaśnym widać humorze że mu przerwano spoczynek, zwolna szlaban podnosił. Dwaj żołnierze tymczasem stanęli na uboczu, obojętnie przypatrując się grupie nowoprzybyłych, i tylko wrodzona powaga hiszpańska wstrzymywała ich od głośnych oznak pogardy względem trzech czy czterech Żydów, znajdujących się między kupcami. Reszta towarzystwa należała widać do wyższéj klassy handlujących, bo liczna towarzyszyła im służba. Podczas gdy panowie opłacali mały podatek, przypadający za opuszczenie miasta po zachodzie słońca, jeden z służących, jadący na zwinnym mule stanął blizko Diega.
— Ho! ho! braciszku, zawołał żołnierz, nie mogąc powściągnąć języka; ile dublonów kupcy płacą ci na rok, i siła ci sprawiają tych pięknych kaftanów skórzanych, z których w jednym tak ci do twarzy?
Służący, młody jeszcze człowiek, chociaż muszkularne ciało i śniada cera świadczyły o twardo przebytych znojach, zadrżał lekko i zapłonił się na te słowa, których wymówieniu towarzyszyło poufałe poklepanie w kolano. Lecz żołnierz miał twarz tak dobroduszną, że niepodobna było rozgniewać się jego żartem; wreszcie serdeczny śmiéch jego zapobiegł wybuchowi nagabanego młodzieńca.
— Za mocno uderzasz mnie po nodze, przyjacielu, rzekł łagodnie; jeżeli chcesz przyjąć moję radę, to nie pozwalaj sobie nigdy takich poufałości, bo niespodzianie mógłbyś się spotkać z kułakiem.
— Na św. Piotra! któżby się poważył...
Nie miał czasu dokończyć, gdyż orszak, ułatwiwszy się, w dalszą ruszył drogę, a muł młodego giermka, spięty ostrogą, silném potrąceniem o mało nie wywrócił Diega, który właśnie rękę przy kładał do pałasza.
— Ten młodzian ma odwagę! krzyknął żołnierz po odzyskaniu równowagi; sądziłem na chwilę że chce mnie poczęstować pięścią.