Strona:PL James Fenimore Cooper - Krzysztof Kolumb (cut).djvu/027

Ta strona została przepisana.

tego pewnie rozdzielił siedziby ludzkie niezmierną przestrzenią oceanu, by stawić zaporę wzajemnym ich stosunkom; chciał owszem połączyć ich jako braci, ku chwale swojego imienia. Zresztą każdy z nas w młodym wieku ulega bardziéj chwilowemu natchnieniu, jak głosowi rozsądku.
— Zapewne don Kolumbie, zwalczałeś niewiernych na morzu, zapytał don Luis, chcąc zwrócić rozmowę na przedmiot swéj ciekawości.
— Tak jest, na morzu i na lądzie. Był nawet czas, że lubiłem opowiadać burzliwe wypadki swego życia; lecz odkąd łaska Boga obrała mnie za narzędzie wykonania swéj woli, by słowo Zbawiciela całą ogarnęło ziemię, zatarłem w sobie pamięć przeszłości.
Ojciec Pedro przeżegnał się, don Luis ukradkiem ruszył ramionami, jak człowiek słuchający rzeczy niestworzonych, a Kolumb z właściwą sobie powagą tak mówił daléj.
— Dawnemi laty miałem udział w potyczce morskiéj, odbytéj niedaleko przylądku ś. Wincentego, pod dowództwem swojego krewniaka Kolumba, przezwanego młodym, dla odróżnienia od stryja mego, admirała tegoż nazwiska. W téj krwawéj potrzebie walczyliśmy dzień cały od rana do wieczora z Wenecyanami, a jednak Bóg mnie zachował bez szwanku. Innego razu galera na któréj płynąłem spłonęła, i cała prawie osada znalazła śmierć w morzu; ja tylko, z niewielą towarzyszami, chwyciwszy się odłamku okrętowego, ocalałem. Zdaje mi się, że widać w tém palec boży, że Opatrzność, rozciągając nademną tak cudowną opiekę, chciała mnie zachować dla celów swéj chwały wiekuistéj.
Lubo żeglarz słowa te wymówił z zapałem, którego odblask zaświécił w żywym oka połysku, niepodobna było człowieka tak poważnego, nawet w uniesieniu, porównać z owemi szaleńcami, co w ulotnym zapędzie wyobraźni widzą powołanie, a w lada marzeniu niezbity pewnik. Ojciec téż Pedro, nie objawiając żadnéj wątpliwości, powtórnie się przeżegnał, jakby przejęty do żywego głęboką wiarą Kolumba.
— Wyroki Najwyższego, wtrącił zakonnik, często są niezbadane; ale religia uczy nas, że ony wszystkie zmierzają ku Jego chwale.
— I ja tak myślę, ojcze Pedro, i z tego téż punktu na własne zawsze zapatrywałem się czyny. Usiłowania człowieka spełznąć muszą na niczém, gdy nie zaufa sile swego ducha.
— Otóż i znak widomy naszego zbawienia, zawołał zakonnik, i roztworzywszy ręce, jak gdyby ująć chciał jakiś przedmiot oddalony, przykląkł i kornie czołem uderzył w ziemię.
Kolumb powiódł okiem w kierunku wskazanym przez poruszenie ojca Pedro, i ujrzał na najwyższéj z wież Alhambry błyszczący krzyż srébrny, ofiarowany miastu przez króla, jako godło za które walczono. W téj saméj chwili na innych szczytach wzniesiono chorągwie Kastylii i ś. Jakuba; okrzyk tryumfu i hymny religijne spłynęły w potężném Te Deum, a chóry kaplicy królewskiéj, z głosami pobożnego tłumu jedno wielkie, wspaniałe złożyły pienie. Dalsze szczegóły téj uroczystości wojenno-religijnéj pomijamy, jako niezłączone z treścią naszego opowiadania.


ROZDZIAŁ V.


Dwór królewski noc tę przepędził w pałacu Alhambry. Pod koniec ceremonii religijnéj, o któréj mówiliśmy wyżéj, w ślad za królewską parą tłumy rzuciły się do miasta. Młodzi wojownicy z siostrami lub małżonkami, (obecność bowiem Izabelli ściągnęła do obozu mnóstwo kobiét), cisnęli się nawalnie w mury słynnéj stolicy maurytańskiéj; lecz zanim zdołali zaspokoić ciekawość, już noc zapadła i cieniem swym pokryła tajemniczy przybytek.
Boabdil Alhambrę w kwitnącym pozostawił stanie; szczególniéj lwi dziedziniec, tak głośny dziś jeszcze z przechowanych pamiątek, pełen był rzadkich krzewów, któremi sztuka ludzka, w téj porze nawet, sztuczną stworzyć umiała wiosnę. W przyległych salonach dwóch sióstr i Abencerragów, rzęsiście oświetlonych,