Strona:PL James Fenimore Cooper - Krzysztof Kolumb (cut).djvu/060

Ta strona została przepisana.

. Inni uczestnicy, mniéj głośnego imienia, zdążali pojedynczo na miejsce zebrania, bez zwrócenia niczyjéj uwagi.
Wyprawa, tak śmiało pomyślana i szczęśliwa w skutku, wypłynąć miała z podrzędnego portu, zaleconego chyba przez nieustraszoność swych żeglarzów i położenie poza obrębem ciaśniny gibraltarskiéj, na któréj zjawiali się niekiedy rozbójnicy afrykańscy. Rękopisma współczesne zapewniają, iż miejsce to wybrano z przyczyny, że mieszkańców jego wyrok jakiś skazywał na dostarczenie rządowi dwóch statków uzbrojonych. Podobne kary niejednokrotnie wymierzano w owym czasie, gdy floty państwa zasilane były wyłącznie werbunkiem lub osadzane armią lądową.
Palos de Moguer, miasteczko obciążone tym haraczem, niewielkie miało znaczenie nawet w końcu XV wieku, a dziś zaledwo zeń pozostała licha osada rybacka. Ludność jego, jak zwykle w okolicach skąpo przez naturę obdarzonych, była śmiałą i przedsiębiorczą. Nie posiadając okrętów większego rozmiaru, mieszkańcy Palos prowadzili handel na małych statkach, z których dwa właśnie przeznaczono dla Kolumba, z dodaniem pewnéj liczby oficerów i majtków towarzyszących zawsze wyprawom rządowym. Skarb obu królestw, wyczerpany w wojnie przeciw Maurom, niemógł się zdobyć na większy wydatek; a zresztą doświadczenie nauczyło odkrywcę, iż mniéjsze statki w takiéj podróży właściwsze są od większych.
Na małym przylądku, niedaleko Palos, znajdował się klasztor de la Rabida, słynny z gościnności wyświadczonéj Kolumbowi. Przed jegoto bramą, siedm lat temu, Genueńczyk, prowadząc syna za rękę, domagał się posiłku dla dziecka. Podczas długiego pobytu w klasztorze zawarł on związki przyjazne z braciszkami zakonnemi, i między ludem tamecznym piérwszych w Hiszpanii znalazł zwolenników.
Mimo to wszakże rozkaz przygotowania dla Kolumba dwóch statków przeraził mieszkańców Palos. Żeglugę wzdłuż brzegów Afryki i zbliżenie się do równika uważano wtedy za szczyt odwagi marynarskiéj. W umyśle ludu istniały najdziwaczniejsze podania względem tych stron nieznanych, i powszechnie prawie wyobrażano sobie, że płynąc coraz daléj na południe, dosięgniętoby wreszcie punktu, gdzie zbyteczne gorąco wszelkie życie czyni niepodobném. Ruchy ciał niebieskich, dzienny obrót ziemi, przyczyny pór roku, byłyto tajemnice nawet dla ludzi najuczeńszych; a jeśli gdzieniegdzie zabłysło jakie światełko prawdy, to ono słabym dopiéro brzaskiem jutrzenki zapowiadało zbliżanie się dziennéj jasności.
Nic dziwnego przeto, iż żeglarze Palos, prości i nieoświeceni, uważali ten rozkaz rządu za wyrok śmierci na wszystkich, co towarzyszyć mieli wyprawie. Mniemano że poza pewną granicą, niebo, morze i ziemia zamieniają się w odmęt; wyobraźnia nieświadomych marzyła o prądach i wirach, porywających nieuważnego podróżnika i wtrącających go w przepaść. Niektórzy przypuszczali nawet, że można dosięgnąć krańca ziemi i ztamtąd zleciéć w próżnię.
Taki był stan rzeczy w połowie miesiąca lipca. Kolumb znajdował się w klasztorze de la Rabida, u przyjaciela swego i stronnika, przeora Juan’a Perez, gdy jeden z laików doniósł o przybyciu nieznajomego, który pragnie widzieć się z sennorem Krzysztofem Kolumbem.
— Czy wygląda na posłańca dworskiego? zapytał żeglarz.
— Nie zdaje mi się, sennorze, odpowiedział braciszek; gońcy królewscy przyjeżdżają zwykle na zapienionych koniach i z gęstą miną; ten zaś młodzieniec skromną ma powierzchowność i dosiada mula andaluzyjskiego.
— Nie wymieniłże swego nazwiska?
— I owszem, dwa nawet: Pedro de Munoz i Pero Gutierrez, bez tytułu szlacheckiego.
— To on! zawołał Kolumb, zwracając się ku drzwiom z żywością. Powiédz mu, dobry Sancho, że rad go oczekuję.
— To pewnie znajomość dworska, rzekł ojciec Juan.
— Jestto, wielebny ojcze, młodzieniec narażający życie i mie-