Strona:PL James Fenimore Cooper - Krzysztof Kolumb (cut).djvu/061

Ta strona została przepisana.

nie dla naszego przedsięwzięcia. Dobrego będąc urodzenia, posiada znaczny majątek, i gdyby nie opiekunowie, byłby go obrócił na cele wyprawy.
W chwili gdy Kolumb przestał mówić, drzwi otworzyły się i wszedł Luis de Bobadilla. Młodzian, wyzuty z zewnętrznych oznak swéj godności, nosił skromny ubiór podróżnika średniego stanu. Przywitanie jego z Kolumbem było serdeczne, a razem pełne uszanowania.
— Kochany Pedro, rzekł Genueńczyk, przybywasz w czasie gdy obecność twoja nader jest pożądaną. Piérwszy rozkaz królowéj względem przygotowania dla mnie dwóch statków nie odniósł dotąd skutku. Powtórne rozporządzenie, przesłane przez don Juan’a de Penalosa, a stanowiące żeby natychmiast oddano pod moje rozporządzenie potrzebne przybory, okazało się również daremném, chociaż na mieszkańców portu nałożono karę stu marawedów za każdy dzień zwłoki. Biédacy, potrwożeni niedorzecznemi wieściami, ani słyszéć chcą o wyprawie, i dziś może równie daleki jestem od celu, jak przed uskarbieniem sobie przyjaźni szanownego przeora i pomocy donny Izabelli. Smutnato rzecz, mój Pedro, trawić życie na ułudnych nadziejach, gdy się pracuje dla dobra nauki i chwały kościoła.
— Przynoszę ci ważne nowiny, sennorze, odpowiedział młodzieniec. Mijając wioskę Moguer, spotkałem się z niejakim Marcinem Alonzo Pinzon, dawnym swoim towarzyszem podróży, i rozmawialiśmy obszernie o twych pomysłach. Powiadał mi, że cię zna osobiście, i mniemam iż pozyskamy w nim gorliwego stronnika.
— Przypominam sobie, Pedro, że słuchał często mych dowodzeń z uwagą biegłego żeglarza. A sam gdzież go poznałeś?
— Byliśmy razem w Cyprze i w Anglii. Dalekie podróże dają sposobność zgłębienia serc ludzkich, i zdaje mi się, że można polegać na charakterze Pinzon’a.
— Za młody jesteś, mój synu, wtrącił przeor, aby sądzić o człowieku tak poważnym i zasłużonym, jak don Alonzo Pinzon. Z tém wszystkiem cieszy mnie to, iż szlachetny rycerz trwa w przychylności dla naszych zamiarów, bo niedawno jeszcze uważałem że chwiać się zaczyna.
Don Luis wyraził się o jednym z najznakomitszych mieszkańców okolicy nie jako prosty podróżnik, lecz jako Bobadilla; ukradkowe spojrzenie Kolumba ostrzegło go o tém zapomnieniu.
— A więc, ciągnął daléj żeglarz, spotkałeś się z naszym znajomym, Marcinem Alonzo, między Moguer i Palos?
— Tak jest, sennorze, i onto doniósł mi, iż tu znajdę admirała. Nie odmawia ci bowiem tytułu zatwierdzonego przez królowę, co mojém zdaniem stanowi dowód jego przyjaźni, gdyż sądzę że w tych stronach niewielu znajdzie naśladowców.
— Ktokolwiek zaprzeczy mi dostojeństwa jakie piastuję, lub nie zaufa moim planom, niech pozostanie na lądzie, odpowiedział z godnością odkrywca, dając poznać młodzieńcowi, iż jeszcze cofnąć się może, jeśli zechce.
— Na ś. Piotra, mojego patrona, odparł śmiejąc się Luis, nie licz bynajmniej na mieszkańców Palos i Moguer, mój admirale; zdaje się że kto tylko zaznał trochę chleba żeglarskiego, nie śmié pokazać się na ulicy, z obawy aby go nie wysłano do Cipango, drogą, jak dotąd, w marzeniu tylko przebieganą. Jednakże, szanowny mistrzu, masz ochoczego zaciężnika, który postanowił nieodmiennie towarzyszyć ci aż po krańce świata, jeżeli ziemia jest płaska, lub okrążyć z tobą jéj powiérzchnię, jeżeli jest okrągła; a ochotnikiem tym jest Pedro de Munoz, powodowany nie chęcią zysku, ani wywyższenia się, tylko żądzą przygód, a może i miłością dla najczystszéj i najpiękniejszéj dziewicy Kastylii.
Ojciec Juan Perez z zadziwieniem i niechęcią spojrzał na młodzieńca mówiącego z taką śmiałością. Kolumb tyle w swych stronnikach umiał obudzić poszanowania, że przy nim mało kto zapewne byłby z podobną odezwał się lekkością, przed nadaniem mu nawet zaszczytnego tytułu admirała. Poczciwy zakonnik, nie