pojmuję styczności między słońcem a obraną przez nas drogą. Wiemy że gwiazda dzienna nieustannie przebiega niebo, że rankiem powstaje z morza, by wieczorem powrócić w faliste swe łoże; lecz ma to miejsce równie na brzegach Kastylii, jak w Indyach i wszędzie; zdaje mi się przeto, że nic nie dowodzi ani za, ani przeciw twojemu przekonaniu.
Na te słowa majtkowie z ciekawością zwrócili oczy na admirała, oczekując jego odpowiedzi. Luis w jednym z nich poznał Pepe’go; drugi był typem wytrawnego marynarza, prawdziwym wilkiem morskim, co w języku żeglarzów znaczy człowieka tak zrośniętego z swym zawodem, że cała powiérzchowność jego, umysł, a nawet mowa odrębnéj nabiérają cechy. Majtek ten miał około lat pięćdziesięciu: nizki, krępy i napuszysty, w niezgrabnych rysach twarzy łączył owę mieszaninę dzikości z pojętnością, tak często napotykaną u ludzi przywykłych do życia zmysłowego. Kolumb na piérwsze spojrzenie widział, że ma przed sobą doświadczonego gracza.
— Niepodobna, odrzekł admirał, aby słońce, któremu mądrość Stwórcy krążyć kazała koło ziemi, napróżno w nocy roztaczało swe promienie. Jakoż wiemy z przekonania, że zmiany dnia i nocy posuwają się ku zachodowi, aż po krańce znajoméj nam ziemi; wnoszę więc z tego iż gwiazda dzienna nieustannie ludzi obdarza swém ciepłem i światłem, i w miarę jak znika na jednym punkcie globu, zjawia się na drugim. Tarcza słoneczna, gdy dla nas zapadnie, jest jeszcze widzialną na wyspach azorskich i w Smyrnie; a wyspy greckie ujrzą takową nazajutrz o godzinę od nas wcześniéj. Przyroda żadnéj siły nie marnuje bezużytecznie; przekonany jestem, że kula ognista, co niedawno opuściła nasz widnokrąg, przyświéca Indyom, podczas gdy tutaj panuje ciemność, i z tamtąd, postępując w kierunku wschodnim, przez stały ląd Azyi powraca w nasze strony. Słowem, sennorze Pedro, ten ruch jaki słońce z zadziwiającą szybkością odbywa po niebie, my skromniéj naśladować zamierzamy po ziemi. Dajcie mi czas ku temu potrzebny, a wypłynąwszy na zachód, powrócę z wami przez kraj Tatarów i Persów.
— Pomyślność zatém wyprawy naszéj zawisła od kulistości ziemi?
— Tak jest, sennorze de Munoz, i bardzobym nad tém ubolewał, gdyby ktokolwiek z mych ludzi odmiennego był zdania. Oto dwóch marynarzów wysłuchało naszéj rozmowy; zapytam ich co myślą w tym przedmiocie. Jeżeli się nie mylę, mój młody przyjacielu, jesteś majtkiem z którym wczoraj rozmawiałem na pobrzeżu i nazywasz się Pepe.
— Sennorze admirale, wasza excellencya niezasłużoną pamięcią zaszczyca biédnego człowieka.
— Biédnego, ale dodaj poczciwego. Pewny jestem, że cokolwiek wypadnie, liczyć mogę na twą wierność.
— Wasza excellencya nietylko iż jako admirał może mną rozrządzać, lecz nadto, zjednawszy sobie Monikę, zyskałeś tém przychylność jéj męża.
— Dziękuję ci, dobry mój Pepe, odpowiedział Kolumb. A ty kochanku, dodał, zwracając się do drugiego marynarza; wyglądasz mi na zucha, co nie ulęknie się wody zmąconéj. Jakże się nazywasz?
— Sennorze admirale, rzekł majtek, śmiało patrząc na zwierzchnika; koledzy zwykle wołają na mnie Sancho, a czasem przez grzeczność dodają Mundo; co razem złożone daje Sancho Mundo, jako nazwisko nikczemnéj figury, którą widzisz przed sobą.
— Mundo, (świat) to szumne bardzo nazwisko dla biédnego marynarza, wtrącił admirał z uśmiéchem ujmującym; gdyż jako znawca ludzi pojmował, że jeśli zbyt wielka poufałość uwłacza godności przełożonego, to z drugiéj strony niejakie pobłażanie jedna mu serca podwładnych.
— Excellencyo, powiadam zawsze kolegom, że Mundo to mój tytuł, a nie imię, tytuł nierównie wyższy od królewskiego, bo mocarze téj ziemi w części tylko posiadają, co do mnie należy całkowicie.
Strona:PL James Fenimore Cooper - Krzysztof Kolumb (cut).djvu/080
Ta strona została przepisana.