wszelkiemi sposobami przeszkodzić odkryciom innych narodów.
— Jan portugalski światłym jest królem i chętnym zawsze do śmiałych przedsięwzięć.
— Tak jest, sennorze, a podobno że i nasza wyprawa trochę go obchodzi, odpowiedział Sancho z przekąsem, dowodzącym iż więcéj wiedział jak mówił.
— Bądź szczerym, Sancho, i spodziéwaj się zato nagrody.
— Jeżeli wasza excellencya zechce mnie posłuchać, wyznam mu wszystko jak przy konfessyonale.
— A więc do rzeczy!
— Otóż, sennorze admirale, trzeba ci wiedziéć, że przed jedenastą laty odbyłem podróż z Palos do Sycylii, na statku należącym do Pinzon’ów; nie do Marcina Alonzo, dowodzącego pod rozkazami waszéj excellencyi, tylko do krewniaka nieboszczyka jego ojca, który lepsze budował okręty, jak te oto nasze, niedokładnie podlane, z przegniłemi linami; nie mówiąc już o sposobie jakim żagle....
— Ależ zapominasz, kochany Sancho, przerwał zniecierpliwiony Luis, że noc już zapada i admirał powrócić chce na okręt.
— Jakżeż mogę zapomnieć, skoro widzę zachodzące słońce i sam należę do osady szalupy, co odwiéźć ma jego excellencyą. A więc, wracając do rzeczy, płynąłem z Palos ku Sycylii, a towarzyszem moim obiadowym w téj podróży był niejaki Jose Gordo, rodowity Portugalczyk, ale przenoszący wina hiszpańskie nad ckliwe trunki swego kraju. Nie mogłem nigdy zmiarkować czy Jose w duchu jest Portugalczykiem czy Hiszpanem; tyle jednak uważałem, iż niebardzo gorliwy z niego chrześcianin.
— Przewiduję, wtrącił Kolumb, że masz przytoczyć jego świadectwo na poparcie jakiejś wiadomości, i powinienem uprzedzić cię, iż zły chrześcianin podejrzanym zawsze jest świadkiem.
— Teraz, zaiste, nazwałbym bluźniercą każdego, coby zwątpił o powodzeniu waszéj excellencyi, kiedy tak umiész zgadywać cudze myśli. Otóż Jose, dowiedziwszy się że Sancho Mundo należy do osady la Santa Maria, przybył powitać dawnego kolegę.