— Co do mnie, niezachwiane mam zaufanie w wysokiéj nauce twojéj.
— Ja zaś w opiece Boga; spodziéwam się że wszechmocna jego ręka wesprze usiłowania nasze.
Kolumb, nie rozebrawszy się, chciał spocząć kilka godzin, aby w kaidéj potrzebie być na zawołanie. Znakomity ten człowiek żył w wieku, w którym fałszywa filozofia i obłąkanie rozumu nie odarły jeszcze ludzi, pozornie nawet, z wiary w zrządzenia Opatrzności. Mówimy pozornie, bo i dziś jeszcze, mimo ułudy rozumowania, największe niedowiarki rzadko w tym względzie zupełnie się wyzwalają. Zarozumiałość taka przeciwną jest naturze; w sercu bowiem każdego człowieka tajemne jakieś uczucie uznaje wolę kierującą jego losem. Według zwyczaju przeto ówczesnego Kolumb, ukląkłszy, przed spoczynkiem zmawiał pacierze, a Luis de Bobadilla poszedł za jego przykładem. Jeżeli prawdziwą jest uwaga, iż w wieku piętnastym religia zamroczoną była przesądem, to z drugiéj strony ileż wtedy pokory i szczérej pobożności, dziś niestety zatraconéj, objawiało się w umysłach!
Razem z brzaskiem admirał i don Luis wstąpili na pokład. Tyle razy już opisywano wschód słońca na morzu, że nie będziemy tu powtarzać aż nadto znanych obrazów, nadmienimy tylko, iż Luis, jako prawdziwy kochanek, w purpurze jutrzenki uwielbiał tylko rumieniec swéj ulubionéj, podczas gdy admirał, korzystając z dziennego światła, bystrem okiem spoglądał ku Ferro. Po chwili głębokiego milczenia odkrywca rzekł do młodzieńca:
— Czy widzisz tę ciemną bryłę na południo-zachodzie? to wyspa Ferro, stanowisko Portugalczyków. Nateraz cisza nie pozwala im zbliżyć się do nas; jeżeli wiatr będzie dla nas przyjazny, unikniemy ich pogoni. Czy spostrzegasz jaki żagiel na morzu?
— Żadnego, sennorze, chociaż dobrze już widno.
Kolumb nakazał czatom rozpoznać przestrzeń aż do wyspy, a odpowiédź ich również była zadowalającą. Wkrótce téż dąć zaczął pomyślny wietrzyk; rozpięto żagle i posterowano ku północo-zachodowi; admirał bowiem był zdania że Portugalczycy, nie znając jego zamiarów, sztachują[1] na południu Ferro. Flotylla zwolna oddalała się od wyspy, któréj szczyty już tylko w kształcie niewyraźnego obłoczku widzialne były w oddaleniu. Admirał z gromadą oficerów stał na tyle okrętu, badając stan powietrza i morza. Powierzchowny nawet dostrzegacz byłby wtedy zauważył uderzającą różnicę w usposobieniu uczęstników podróży. W orszaku Kolumba wszystko tchnęło nadzieją i radością; nie myślano o przyszłych niebezpieczeństwach, tylko się cieszono uniknieniem obecnego. Sterników, jak zwykle, podtrzymywał stoicyzm marynarski; ale majtkowie, w posępném milczeniu zgromadzeni na pokładzie, wlepiali tęskne spojrzenia w ostatni odłamek znanego wówczas lądu, co już się nurzał w falach Atlantyku. Kolumb zbliżył się do Luis’a, i dotknąwszy ręką ramienia młodzieńca, obudził go z marzeń w jakich był zatopiony.
— Wątpię, rzekł, aby sennor de Munoz podzielał uczucia tych prostaków. Człowiek tak światły powinien być przykładem dla drugich. Dlaczegóż więc tak ponuro patrzysz na zgraję zebranych tu majtków? Czy żałujesz swojego kroku, czy marzysz tylko o wdziękach kochanki?
— Na ś. Yago! sennorze Christoval, nie dopisał ci tym razem zwykły dar przenikania. Daleki jestem od żalu i marzeń miłosnych, ale spoglądam z politowaniem na tych biédnych majtków, rzuconych na pastwę nieprzepartéj bojaźni.
— Niewiadomość zgubnym jest przewodnikiem, sennorze Pedro, i jéjto właśnie mamidła dręczą wyobraźnię tych biédaków. Widzą same tylko nieszczęścia, bo nie są zdolni przeczuć duchem pomyślności. W oczach tłumu każda rzecz niepowszednia jest niepodobną. Ci poczciwcy patrzą na tę wyspę znikającą, ja-
- ↑ Sztachować w języku żeglarskim znaczy obrócić okręt tak, aby płynął na pół z wiatrem, na pół przeciw wiatrowi.