ko na sprzęg ostatni wiążący ich z życiem. Istotnie, obawa ich silniejszą jest niżem mniemał.
— To prawda, sennorze: widziałem na własne oczy łzy staczające się po twarzach, które od wielu lat niezawodnie tylko morskie bałwany zrosiły swym bryzgiem.
— Oto dwaj znajomi, Sancho i Pepe, a żaden z nich, jak uważam, nie zostaje pod wpływem silnego wrażenia, chociaż w obliczu ostatniego przebija smutek. Sancho natomiast zupełnie zdaje się obojętnym, jako prawdziwy syn morza, co najszczęśliwszy wśród huku burzy, w nawale grożących niebezpieczeństw. Dla tego człowieka wyspa jest wyspą, bez względu czy ją porzuca, czy do niéj dopływa; on niebo tylko widzi i morze, a reszta świata w jego oczach jest próżnią. Może być że to kawałek szalbierza, ale uważam go za jednego z najlepszych majtków naszéj osady.
Krzyk przerażenia na pokładzie przerwał słowa admirała. Wyspa Ferro zniknęła z widnokręgu, i morze od południa żadnego już punktu oparcia nie przedstawiało dla oka. Majtkowie, po większéj części głośno wyrzekając i załamując ręce, oddawali się rozpaczy tak gwałtownéj, że koniecznie należało ich uspokoić. Kolumb przeto rozkazał wszystkim zgromadzić się na tylnym pokładzie, i wstąpiwszy na podwyższenie przemówił do nich głosem wzruszonym, nacechowanym zarówno głęboką wiarą, jak czułą troskliwością.
— Towarzysze moi! rzekł odkrywca, ta chwila co w sercach waszych tak przykre budzi uczucia, uroczystą jest dla nas, ale radosną. Wyspa Ferro znikła nam z oczu, a z nią i pogoń portugalska. Rzuceni odtąd w niezmierzony przestwór oceanu, oddani w ręce samego tylko Boga, wolni jesteśmy od napaści nieprzyjaciół. Zaufajmy pomocy Najwyższego i własnym siłom, a dokonamy chlubnie wielkiego przedsięwzięcia. Jeżeli który z was pragnie w czém objaśnienia, niech mówi śmiało; będę się starał usunąć jego wątpliwość.
— Sennorze admirale, zawołał Sancho, pochopny zawsze do gawędy, trzeba ci wiedzieć że to właśnie co ciebie raduje, zasmuca mych poczciwych kolegów. Gdyby nieustannie patrzéć mogli na Ferro albo inną jaką wyspę, pożeglowaliby do Cipango tak spokojnie, jak szalupa za swoim okrętem przy pogodzie; ale myśl porzucenia wszystkiego, świata, żon, dzieci, przyjaciół, dotyka ich żalem.
— A ty, mój Sancho, stary marynarz, coś się urodził na morzu?
— Powoli, wasza excellencyo sennorze admirale, przerwał majtek z frantostwem, nie zupełnie na morzu, chociaż zapewne niedaleko; bo skoro mnie znaleziono pode drzwiami warsztatu okrętowego, trudno przypuścić aby poprzednio na ląd mnie wysadzono, gdyż ubytek tak małego ładunku, jakim byłem wtedy, niewieleby ulżył statkowi.
— A więc blizko morza, jeśli tak życzysz; w każdym razie spodziéwam się po tobie czegoś więcéj jak żałośnego kwilenia nad zniknięciem jakiéjś wyspy.
— Wasza excellencya ma słuszność, dla Sancha wszystkoto jedno. Ale gdybyś wytłumaczyć raczył tym poczciwym ludziom gdzie i poco płyniemy, a zwłaszcza kiedy powrócimy, sprawiłbyś im niewymowną pociechę.
— Ponieważ zdaniem mojém starsi wtedy chyba ukrywać powinni swe zamiary podwładnym, gdy to zagraża niebezpieczeństwem, uczynię przeto chętnie czego po mnie wymagasz, i proszę wszystkich posłuchać mnie uważnie. Celem podróży naszéj jest państwo wielkiego chana, położone, jak wiadomo, na wschodnim krańcu Azyi i kilkakrotnie już zwidzane przez Europejczyków, chociaż droga przeciwną naszéj, bo w kierunku wschodnim. Ale powodzenie nasze zależy głównie od gorliwości i poświęcenia całéj osady, obok wskazówek jakich dostarcza nauka, a które w krótkości wyłożyć wam zamierzam. Przekonany jestem o kulistości ziemi, z czego wypływa że Atlantyk, mając granice od wschodu, powinien je mieć i od zachodu. Otóż rachuba daje
Strona:PL James Fenimore Cooper - Krzysztof Kolumb (cut).djvu/093
Ta strona została przepisana.