zbliżył się do nich z wyrazem twarzy zapowiadającym jakąś ważną wiadomość.
— Co powiész, Sancho? zapytał Kolumb.
— Sennorze admirale, wiadomo waszéj excellencyi że nie jestem rybą co się lęka rekinów lub ludojadów, ani człowiekiem zdolnym zatrwożyć się myślą, że płynie w strony których nikt przedtem nie zwidził; ale tu zachodzą okoliczności tak ważne, iż dobry marynarz lekceważyć ich nie powinien.
— Rozciekawiasz mnie na piękne; mów o co rzecz chodzi, a jeśli chcesz pieniędzy, to je dostaniesz.
— Nie, sennorze, wiadomość jaką przynoszę albo nie warta złamanego szeląga, albo téż nie opłacić jéj złotem. Wiadomo waszéj excellencyi, że starzy marynarze, trzymając stér, lubią sobie marzyć już o powabnym uśmiéchu dziewczyny, już o soczystych owocach, już o tłustéj baraninie, a niekiedy wyjątkowo o grzechach jakie popełnili.
— Wiem o tém wszystkiém, ależ to rzeczy niegodne powtórzenia przed zwierzchnikiem.
— Być może, excellencyo; znałem jednakże admirałów, co bardzo lubili baraninę i ładne kobiéty, a jeśli nie myśleli o dawnych grzéchach, to pewnie dlatego tylko iż ciągle dopuszczali się nowych.
— Pozwól, admirale, abym tego pleciucha wrzucił w morze zawołał zniecierpliwiony Luis; bo póki ten ladaco będzie na okręcie, nie usłyszemy nigdy porządnego opowiadania.
— Dziękuję ci, hrabio de Llera, odpowiedział Sancho z ironicznym uśmiéchem; lecz jeśli równie dobrze topić umiész majtków, jak wysadzać z łęku rycerzów i gromić niewiernych, to chętnie się wyrzekam zaszczytu jaki mnie przeznaczasz.
— Więc ty mnie znasz, hultaju?
— Wolno kotowi patrzéć na biskupa, jak mówi nasze przysłowie, dlaczegóżby poczciwy marynarz nie miał znać granda Hiszpanii? Bo naco téż bez potrzeby otaczać się tajemnicą; jeżeli dosięgniemy Indyj, to nie powstydzisz się pewnie téj podróży; w przeciwnym razie nie będzie komu rozpowiedziéć, jak wasza excellencya poniosłeś śmierć głodową, lub jak cię fale morskie przeniosły na łono Abrahama.
— Dosyć tego, rzekł Kolumb surowo; powiédz co miałeś powiedziéć, i zachowaj milczenie względem osoby tego młodzieńca.
— Sennorze, wola twoja jest dla mnie prawem. A więc, my starzy marynarze mamy wierną na niebie przyjaciółkę, gwiazdę polarną; patrzyłem na nią przez całą godzinę, i uważałem że położenie jéj nie zgadza się z kierunkiem bussoli.
— Czy pewnym jesteś tego? zapytał admirał z żywością, świadczącą ile do tego spostrzeżenia przywiązywał wagi.
— Tak pewny, sennorze, jak człowiek znający się z gwiazdą polarną od lat pięćdziesięciu, a z bussolą od czterdziestu. Ale wasza excellencya nie potrzebuje polegać na mojéj świadomości: gwiazda jest jeszcze w miejscu gdzie ją rzuciła wszechmoc Boga, a bussolę masz pod ręką; porównaj więc jednę z drugą.
Zaledwo przestał mówić, gdy Kolumb z największą już uwagą przypatrywać się zaczął narzędziu. Piérwszą myślą jego było naturalnie, iż może zewnętrzna przeszkoda jaka tamuje obrót igiełki; lecz wkrótce okazała się bezzasadność tego przypuszczenia. Powtórzywszy próbę na trzech jeszcze innych bussolach, przekonał się że igiełki, zamiast wskazywać na północ, czyli na punkt prostopadle pod gwiazdą polarną leżący, o sześć blizko stopni zbaczały na zachód. Byłoto, według pojęć ówczesnych, rażącém naruszeniem praw zasadniczych przyrody, i dziwne to zjawisko, pozbawiające podróżników jedynéj wskazówki na morzu, niezmiernie utrudnić mogło dokonanie dzieła. Admirał pomyślał zaraz o wrażeniu jakie ta wiadomość sprawi na osadzie.
— Nie wspominaj o tém nikomu, Sancho, rzekł głosem stłumionym. Oto masz dublona.
— Wasza excellencya może na mnie polegać; nie bąknę słowa bez twojego pozwolenia.
Strona:PL James Fenimore Cooper - Krzysztof Kolumb (cut).djvu/097
Ta strona została przepisana.