Strona:PL James Fenimore Cooper - Krzysztof Kolumb (cut).djvu/101

Ta strona została przepisana.

uważał chwilowo za dostateczne, miał jednak w tym względzie wątpliwości, które przed samym sobą innym tłumaczył sposobem, bo nadzwyczajny ten człowiek, jakby wieszczym duchem, przeczuwał prawdy wówczas jeszcze nieznane.
Na pociechę ogólną ze świtem ujrzano morze pokryte jeszcze krzewami, co w przekonaniu wszystkich zapowiadało blizkość lądu. Wiatr dął w kierunku prądu morskiego, powiérzchnia więc oceanu podobną była do zwierciadła spokojnego jeziora, i okręty płynęły obok siebie w odległości kilku tylko sążni.
— To zielsko, sennorze admirale, zawołał starszy Pinzon, podobne jest do krzewów rosnących na porzeczach; sądzę przeto że się zbliżamy do ujścia wielkiego strumienia.
— Łatwo się o tém przekonać, odpowiedział Kolumb. Każę zaczerpnąć kubeł wody, i zobaczymy jakiego jest smaku.
Właśnie Pepe wykonać miał zlecenie admirała, gdy baczne oko ostatniego między świéżém jeszcze zielskiem dostrzegło raka, którego zaraz jeden z majtków siatką wyłowił z morza.
— Oto szacowna zdobycz, mój dobry Marcinie Alonzo, rzekł Kolumb pokazując raka; podwodny ten mieszkaniec nie zwykł oddalać się od brzegu na więcéj jak mil ośmdziesiąt. A tam, czy widzisz jednego z owych ptaków zwrotnikowych, co nigdy nie nocują na morzu?
Na te słowa osada wydała okrzyk radości, i ludzie ci, przed chwilą jeszcze rozpaczający, przerzucili się nagle w niepomiarkowane uniesienie łudzącéj choć bezzasadnéj nadziei. Na wszystkich okrętach zaczerpnięto wody, i kilkadziesiąt ust razem, po skosztowaniu takowéj, zapewniło, że jest mniéj słoną niż zwykle. Uprzedzenie tak silnie działa na umysły, iż sam nawet Kolumb, tak spokojny zawsze i rozważny, porwany wirem ogólnego zapału, pewnym był niemal ujrzenia wielkiéj wyspy w środku drogi między Europą i Azyą.
— Rzeczywiście, przyjacielu Alonzo, ta woda zdaje się słodkawa.
— Mój język to samo mi powiada, sennorze admirale. I oto widzę że osada la Pinty złowiła znów tuńczyka.
Każdéj z tych pozornych przepowiedni radosne towarzyszyły wołania. Admirał téż, ustępując zapałowi majtków, kazał rozpiąć wszystkie żagle i pozwolił okrętom prześcigać się według woli. Ta walka o piérwszeństwo w odkryciu spodziéwanéj wyspy wkrótce eskadrę rozdzieliła: la Pinta, jako najszybcéj żeglująca, wysunęła się przodem, zostawiając la Santa Maria i la Nina w znaczném od siebie oddaleniu. Wszystko szczęściem tchnęło na pokładzie tych statków samotnie płynących śród niezmierzonéj przestrzeni oceanu; a przecież niebo bezustannie jeszcze przeléwało się w morze, i fale Atlantyku nieskończone wkoło roztaczały kręgi.


ROZDZIAŁ XIX.


Za nadejściem nocy la Pinta zwolniła bieg swój, aby się złączyć z innemi okrętami. Oczy wszystkich zwrócone były z tęsknotą ku stronie zachodniéj, gdzie spodziewano się lądu; lecz noc zapadła bez ziszczenia oczekiwań podróżnych. Wiatr ciągło dął od południo-wschodu; zboczenie bussoli jeszcze się nieco powiększyło, i odtąd nikt już nie wątpił, że sama tylko gwiazda polarna zmieniła położenie. Ale wyprawa, zamiast płynąć na zachód, skierowała się bardziéj ku południowi; i téjto okoliczności zawdzięczyć należy, iż Kolumb nie wylądował na brzegach Georgii albo wysp karolińskich.
Noc przeszła bez żadnego wypadku, i dnia 17 w południe, czyli z końcem dnia żeglarskiego, okręty o kilkadziesiąt znów mil zbliżyły się ku celowi. Krzewy morskie znikły, a z niemi i tuńczyki, żywiące się płodami szkopułów podwodnych, które tu bliżéj są powiérzchni niż w innych częściach Atlantyku. O południu wszystkie trzy statki, według przyjętego zwyczaju, udzielały sobie wzajemnych spostrzeżeń. Gdy la Pinta zbliżyła się dostatecznie do okrętu admiralskiego, starszy Pinzon rzekł do Kolumba: