Strona:PL James Fenimore Cooper - Krzysztof Kolumb (cut).djvu/115

Ta strona została przepisana.

— Przeszlij mi swą zdobycz, czcigodny przyjacielu, abym ocenił jéj ważność.
Marcin Alonzo, wsiadłszy w szalupę, wyskoczył niezadługo na pokład la Santa Maria, a za nim dwóch ludzi niosło wydobyte rzeczy.
— Szlachetni sennorowie, rzekł, oto coś nakształt deski z nieznanego drzewa; daléj kawałek trzciny; a tu oto kij podróżny, z nadzwyczajną wyrobiony starannością.
— Prawda, odpowiedział Kolumb, obejrzawszy wskazane przedmioty. Chwała Bogu na wysokościach za te dowody pocieszające! Teraz niepodobna już wątpić że blizko jesteśmy celu.
— Te rzeczy pochodzą zapewne z rozbitego statku, wtrącił Marcin Alonzo; gdyż, jakem wspominał, płynęły razem. Kto wié czy w pobliżu nie znajdziemy topielców.
— Nie smućmy się takiém przypuszczeniem; odrzekł admirał; przypadek zbliżyć mógł te przedmioty. Ale zkądkolwiek wyszły, zawsze ony dowodzą, że jesteśmy niedaleko okolic zamieszkanych.
Majtkowie z uniesieniem przyjęli to świadectwo nieomylne blizkości podobnych sobie istot. Zdobycz Pinzona przechodziła z ręki do ręki, ciekawie przez wszystkich oglądana, i wkrótce ostatki zwątpienia rozpierzchły się przed dotykalną rzeczywistością. Pinzon powrócił do siebie; rozwinięto znów żagle, i wyprawa do wieczora płynęła w kierunku zachodnio-południowym.
Lekka jednak obawa owładnęła umysły lękliwych, gdy słońce po raz trzydziesty czwarty od opuszczenia Gomery zapadając w morze, bezgraniczną oświecało przestrzeń. Osada z niespokojną czujnością śledziła widnokrąg zachodni; ale choć niebo było bez chmury, widziano tylko strop jego ubarwiony purpurą, i powiérzchnię oceanu roziskrzoną światłem ostatnich słońca promieni. Admirał, jak zwykle w téj porze, zgromadził okręty dla wydania rozkazów. Przekonanym będąc, że droga zachodnia jest najkrótszą, postanowił odtąd nie zbaczać już od takowéj.
Zmieniwszy kierunek biegu, majtkowie zanócili pieśń wieczorną: Salve Rogina! — Śród niezmierzonego oceanu głosy śpiewających z tchnieniem wiatru i szmerem fali w uroczystą zlały się całość. Natężone oczekiwanie podróżnych, tajemniczość niedalekiéj przyszłości, prwiększała jeszcze wrażenie téj chwili. Nigdy hymn ten wspaniały nie brzmiał tak poważnie i słodko dla Kolumba; lekkomyślny nawet Luis łzy uczuł w oczach. Po skończoném nabożeństwie admirał zgromadził osadę na tylnym pokładzie i zwrócił do niéj pełną zapału przemowę.
— Rad jestem, rzekł, przyjaciele moi, że z tak przykładną pobożnością odśpiéwaliście hymn wieczorny, w chwili nastręczającéj tyle powodów wdzięczności dla Stwórcy, za nieskończoną łaskę z jaką nas dotąd prowadził. Rzućcie okiem w przeszłość, i zapytajcie samych siebie, czy najstarsi z was pamiętają podróż, nie mówię już równie długą, bo takiéj nie było jeszcze na świecie, ale równie pomyślną. Bóg, moi drodzy, obecny zarówno w samotni morza, jak w przybytkach czci Jego poświęconych, zsyłał nam w ciągu takowéj pociechę w zwątpieniu, a dziś szczególniéj niezbity udzielił nam dowód, że ręka Jego kieruje naszym losem. Mam nadzieję téj nocy jeszcze dosięgnąć lądu: za kilka więc godzin powinniśmy bieg swój zwolnić, z uwagi że się zbliżamy do nieznanego brzegu. Wiadomo wam, iż hojność naszych władzców temu co piérwszy odkryje ziemię przeznaczyła rocznie 10,000 marawedów; ja z swojéj strony dołączam bogaty kaftan aksamitny, godny wspaniałością granda Hiszpanii. Nie zasypiajcie przeto sprawy, bo w ciągu téj nocy, powtarzam, wszystko się rozstrzygnie.
Wyrazy te silne na słuchaczach sprawiły wrażenie; majtkowie rozproszyli się po okręcie, szukając korzystnych stanowisk dla pozyskania zapewnionéj nagrody. W oczekiwaniu wielkich wypadków człowiek zawsze jest milczący: wszyscy téż, porzuciwszy gwarną wesołość, z wytężeniem jednemu poświęcili się celowi. Kolumb został na pokładzie, a Luis, wyciągnięty na żaglu, marzył o kochance i o powrocie tryumfalnym do ojczyzny.