Strona:PL James Fenimore Cooper - Krzysztof Kolumb (cut).djvu/116

Ta strona została przepisana.

Głęboka cisza panująca na okręcie powiększała jeszcze uroczystość téj nocy pamiętnéj. La Nina, z rozpiętemi żaglami, przodkowała wyprawie; za nią płynęła la Pinta, a statek admiralski, dzięki staraniom Sancha, pospiesznie dążył w ich ślady. Niekiedy, gdy wiatr zaszeleścił linami, majtkowie mimowolnie zadrżeli, jak gdyby ich doleciał głos tajemniczy z nieznanego świata. Gdy fale morskie silniéj o bok okrętu uderzyły, rozdrażniona ich wyobraźnia oczekiwała zjawienia się zgrai dziwacznych istot, przybyłych z krainy wschodu.
Kolumb niecierpliwem okiem przedrzeć pragnął zasłonę ciemności. Śledząc nieustannie widnokrąg, po upływie godziny przyzwał do siebie Luis’a.
— Młodzieńcze, rzekł głosem drżącym od wzruszenia, spojrzyj tam oto, i powiédz czy mnie oczy nie mylą.
— Widzę, sennorze, jakieś światło migające i ruchome, jak gdyby człowiek przenosił je po brzegu.
— To nie złudzenie, mój synu! Światło które wzrok nasz uderza pochodzi z ziemi, albo ze statku indyjskiego. Przywołaj Rodriga Sanchez de Segovia, kontrolera floty.
Za przybyciem Rodriga sprawdzono spostrzeżenie admirała. Po upływie pół godziny światło zniknęło, potem znów zabłysło, nareszcie zgasło zupełnie. Majtkowie wkrótce się o tém dowiedzieli; lecz mało kto podzielał zdanie Kolumba względem ważności tego faktu.
— To ziemia, rzekł stanowczo odkrywca; za kilka godzin będziemy u celu. Pewny jestem swego, bo żadne zjawisko morskie nie może wytłumaczyć tego światła.
Mimo ufności admirała, osada niezupełnie jeszcze była spokojną. Gdy Kolumb mówić przestał, nikt nie przerywał już milczenia, i oczy wszystkich tęsknie zwróciły się ku zachodowi. Przez kilka godzin okręty z niezwykłą postępowały szybkością. Nad ranem strzał armatni rozległ się od la Pinty.
— Marcin Alonzo daje nam znak, zawołał Kolumb, zapewne nie bez ważnéj przyczyny. Kto tam zajmuje szczyt masztu?
— To ja, sennorze admirale, odpowiedział Sancho; siedzę tu od modlitwy wieczornéj.
— Czy nie widać nic w stronie zachodniéj? Patrz dobrze, bo jesteśmy u kresu wielkich zdarzeń.
— Widzę tylko że la Pinta zwija żagle, i la Nina także się zbliża.
— Chwała niech będzie najwyższemu! tym razem nie mogli się już pomylić.
Na pokładzie la Santa Maria wszystko było w ruchu, gdy po upływie pół godziny okręt admiralski dosięgnął dwóch innych, co wolnym biegiem płynąc obok siebie, odpoczywać się zdawały po odbytym wyścigu.
— Przybądź tu, Luis, i patrz! rzekł Kolumb.
Noc była jasna, niebo zwrotnikowe błyszczało gwiazd millionami; sam nawet ocean zdawał się rozlewać niepewne jakieś światło, dozwalające rozróżnić przedmioty, szczególniéj na krańcu widnokręgu. Gdy młodzian rzucił wzrokiem w kierunku wskazanym przez Kolumba, spostrzegł wyraźnie ciemną w oddaleniu wyniosłość, w zarysach jakie ziemia nocną porą przedstawiać zwykła na morzu.
— Otóż Indye! zawołał Kolumb. Wielkie zadanie jest rozwiązane! Zapewne to wyspa, ale ląd stały musi być niedaleko. Cześć i chwała imieniu bożemu!


ROZDZIAŁ XXII.


Pozostałe chwile nocy w gorączkowém upłynęły oczekiwaniu. Okręty płynęły ku owéj bryle czarnéj, trzymając się ile możności razem, i mając żagle w części zwinięte. Niekiedy z pokładu na pokład przyjazne wymieniano słowa; ale nikt głośną nie wybuchnął wesołością. Usposobienie ogólne zbyt było uroczyste, aby dać przystęp zwykłym objawom radości, i wszyscy podobno