Strona:PL James Fenimore Cooper - Krzysztof Kolumb (cut).djvu/119

Ta strona została przepisana.

z portu do portu, z rzeki na rzekę: dosyć powiedziéć, że wszędzie napotykano bogatą i żyzną przyrodę, cudowne krajobrazy, ale mieszkańców żyjących w stanie dzikości, a co gorsza, złota ani śladu. Kolumb mniemał iż się znajduje w Indyach, na granicy państwa wielkiego chana, a towarzysze jego nie przestawali dopytywać się dzikich o bogactwa tego kraju, mylnie częstokroć tłumacząc ich odpowiedzi. Śród takich okoliczności dzień każdy nowe przynosił wrażenia, i nie myślano już o Europie, jak chyba mówiąc o pełnym chwały powrocie. Sam Luis nawet nie marzył już ciągle o Mercedes, któréj postać nadobna ustępowała chwilowo przed nawałem przygód obecnych.
Postanowiono nakoniec wyprawić dwóch ludzi w głąb kraju, a Kolumb korzystał z tego czasu dla naprawy okrętów. Gdy nadszedł dzień w którym oczekiwano powrotu wysłańców, Luis, w towarzystwie Sancha i kilku majtków uzbrojonych, poszedł na ich spotkanie i znalazł ich wkrótce otoczonych kilkunastu dzikiemi, którzy śledząc ciekawie ruch każdy zamorskich przybyszów, zdawali się oczekiwać chwili wzbicia się ich ku niebiosom. Zrobiono mały przystanek, a Sancho, równie nieustraszony na lądzie jak na morzu, zboczył do poblizkiéj wioski, gdzie za pomocą znaków usiłował porozumiéć się z krajowcami. Pośród tych synów przyrody, nie znających różnicy między aksamitnym a płóciennym kaftanem, nasz junak doznawał zaszczytów, jakich w Europie dostępuje sławny mąż stolicy, za przybyciem do miasteczka prowincyonalnego. Przez pół godziny już może Sancho z rozkoszą odgrywał rolę wielkiego pana, gdy jeden z dzikich, trzymając w ręce jakieś liście suszone koloru brunatnego, zbliżył się pokornie i podał je gościowi. Sancho gotów był przyjąć ten dziwny podarunek, lubo chętniéj nierównie byłby sięgnął po dublona; ale krajowiec cofnął rękę, i wymawiając kilkakrotnie wyraz: tabacco! zwijać zaczął liście w podłużną trąbkę, i tak przyrządzony wałek ofiarował majtkowi. Sancho odebrał go z łaskawém skinieniem głowy i schował do kieszeni. Nie zadowoliło to jednak hołdowników; po krótkiéj bowiem naradzie jeden z nich, wydobywszy podobny zwitek, włożył go w usta, zapalił i zaczął puszczać kłęby wonnego dymu. Sancho uczynił to samo, ale po chwili zbladł okropnie i dręczony ckliwością, jakiéj nie doznał od piérwszéj wyprawy na Atlantyk, musiał powrócić do swoich.