Strona:PL James Fenimore Cooper - Krzysztof Kolumb (cut).djvu/126

Ta strona została przepisana.

znali się zapewne na prawdziwéj wartości dzwonków i pragną odebrać swe złoto.
— Mattinao i poddani jego nie dopuszczą się wiarołomstwa; ręczę zato honorem. Ten rozruch inną ma przyczynę. Posłuchaj! zdaje mi się że wołają Kaonabo!
— Tak jest, sennorze; a podobno to imię kacyki Karaibów, śmiertelnego wroga tych pokoleń.
— Ruszaj do wsi po rusznicę, i powróć do siedziby kacyki. Starajmy się obronić Ozemę.
Po tych słowach Luis i Sancho rozłączyli się: piérwszy pobiegł do wsi, a drugi wolnym krokiem zwrócił się ku mieszkaniu kacyki, spoglądając często za siebie i żałując że nie miał pod ręką konia i dzidy, przy których pomocy z łatwością byłby rozpędził całą hałastrę napastników.
Wróciwszy do mieszkania kobiét, Luis zastał tam już trwogę; spłoszone żony kacyki zebrały się w gromadę, wymawiając z przerażeniem imię Kaonabo; jedna tylko Ozema była spokojniejszą. Za przybyciem młodzieńca niewiasty garnąć się zaczęły koło księżniczki, i łatwo było zrozumiéć iż nakłaniały ją do ucieczki, by nie popadła w ręce Karaiba. Luis domyślił się wtedy, że celem niespodzianego napadu było porwanie dziewicy, i przypuszczenie to powiększyło jego zapał. Ozema, ujrzawszy go, przybiegła z załamanemi rękoma; błagające jéj spojrzenie wyrażało ufność i nadzieję. Luis w jednéj chwili uchwycił miecz, a zastawiwszy się tarczą i wywijając orężem, zapewnił tym sposobem księżniczkę o swéj pomocy. Kobiéty pierzchnęły w mgnieniu oka, szukając schronienia dla siebie i dla dzieci, i Luis znalazł się sam na sam z Ozemą.
Niebezpiecznie było pozostać w mieszkaniu, bo silny oddział nieprzyjaciół wdziérał się już na wzgórze, w zamiarze ujęcia pięknéj zdobyczy; Luis starał się przekonać Indyankę o potrzebie ucieczki. Wtedy Ozema, tuląc się do młodzieńca i drżąc z obawy, zawołała:
— Kaonabo! nie! nie!
Dziewica spamiętała wyraz oznaczający przeczenie, i chciała zapewne tym sposobem objawić nienawiść swoję dla naczelnika Karaibów. Luis ten wstręt przypisywał uczuciu Ozemy dla siebie; nasz bohatér bowiem, jakkolwiek pełen rycerskiéj szlachetności, był nieco próżny i wysokie miał o sobie wyobrażenie. W obec jednéj tylko Mercedes odstępowała go zwykła otucha.
Opuściwszy siedzibę kacyki, młody hrabia, jako biegły wojownik, szukał obronnego stanowiska i znalazł takowe o sto kroków zaledwo od domostw. Góry tworzyły tu zakątek z trzech stron otoczony jakby wałem i punkt ten, przy dzielnéj obronie, był prawie niezdobytym. Ozema ukryła się za skałą; lecz wiedziona współczuciem dla Luis’a, lękliwie nieraz wychylała głowę.
Zaledwo Luis zajął tę warownię naturalną, gdy kilkunastu dzikich, uzbrojonych w łuki, maczugi i dzidy, stanęło rzędem o parę set kroków. Młodzieniec samą tylko tarczą mógł się zastawiać od pocisków nieprzyjaciół; ale wiedział że ich strzały, choć rażą zblizka i w nagie wymierzone ciało, w oddaleniu mało są szkodliwe. Nie korzystał więc z bezpiecznego schronienia za skałami, występując w otwarte miejsce, gdzie swobodniéj mógł się poruszać.
Szczęściem dla mężnego obrońcy sam Kaonabo, ścigając za kobiétami, w których gronie spodziéwał się Ozemy, nie był wtedy obecnym; zapalczywa bowiem odwaga groźnego naczelnika Karaibów byłaby może od razu zakończyła walkę na korzyść przewagi liczebnéj. Bez niego napastnicy nie śmieli stanowczo naciérać, ograniczając się tymczasowo na wypuszczaniu strzał pojedynczych, które Luis odbijał końcem swego miecza. Pogardliwe to przyjęcie ich zaczepki dziki okrzyk wzbudziło w szeregu nieprzyjaciół.
Powtórny napad bardziéj był gwałtownym. Ośmiu Indyan, opatrzonych w łuki, napięło jednocześnie cięciwy, a lubo pociski o nadstawioną odbiły się tarczę, obleżeniec jednak otrzymał kilka stłuczeń. Już dzicy nowe nakładali strzały, gdy młoda dzie-