chwały i tryumfu. Nie przestawano otaczać go uwielbieniem, aż do drugiéj podróży jego na Wschód, jak się wówczas wyrażano.
W sam dzień przyjęcia admirała don Luis de Bobadilla zjawił się w sali posłuchalnéj, w bogatym stroju granda Hiszpanii. Uważano że Izabella mile się doń uśmiéchnęła, gdy tymczasem markiza de Moya posępną zachowała powagę.
Sancho, który pozostał w Barcelonie do przybycia zwierzchnika i któremu położone zasługi zjednały przystęp u dworu, zadziwiał wszystkich używaniem tytuniu. Niejeden już z dworzan, pragnąc go naśladować, przykrych nabawił się następstw; co wszakże nie przeszkodziło na późniéj szybkiemu upowszechnieniu téj rośliny.
Posłuchanie było skończone, i Sancho razem z tłumem opuszczał salę, gdy jakiś człowiek już nie młody, lecz szlachetnego ułożenia, zaprosił go na wieczerzę. Stary marynarz, lubo nieprzywykły do podobnych honorów, nie odmówił jednak wezwaniu. Towarzysz bezzwłocznie zaprowadził go do jednéj z sal bocznych pałacu, gdzie kilkunastu najpiérwszéj młodzieży czekało ich przybycia; bo w owym czasie wszyscy dobijali się o sposobność pomówienia choćby z podrzędnym uczęstnikiem wyprawy. Sancho przyjęty był z uprzejmością, a towarzysz jego, znany dziś dziejopisarz Pedro Martir, któremu królowa powierzyła wychowanie młodych paniczów dworskich, z uszanowaniem.
— Usiłowania moje, sennorowie, zawołał Pedro Martir, powiodły się zupełnie. Sam admirał z oficerami wieczerza dziś u króla, lecz ten oto godny marynarz zaszczyca nas swoją obecnością. Wydziérając go ciżbie zapraszających, nie miałem nawet sposobności zapytać o jego nazwisko.
Sancho poważną nastroił minę, i wiedząc czego po nim wymagano, gotował się pokazać światu jakiéjto mądrości nabywa człowiek przez podróż koło ziemi.
— Nazywam się Sancho Mundo, sennorowie, rzekł głosem napuszystym; ale radbym miéć przydomek Sancho indyjski, rozumié się jeśli admirał nie przybierze tego tytułu, bo jego prawa lepsze są od moich.
Przedstawiono następnie majtkowi kilku członków najpierwszych rodzin hiszpańskich, a w końcu całe towarzystwo udało się do sali jadalnéj, gdzie wspaniałą przygotowano biesiadę. W ciągu uczty Sancho, oddany całkiem rozkoszom gastronomicznym, głębokie zachowywał milczenie. Raz tylko, żywo zagadnięty, przerwał takowe, położył widelce i rzekł uroczyście:
— Sennorowie, jadło jest darem bożym; kto więc przeszkadza w jedzeniu, uwłacza poszanowaniu dla Stwórcy. Don Christoval podziela to zdanie, i wszyscy podwładni jego poszli za przykładem wielbionego zwierzchnika. Jak tylko skończę, odpowiadać będę chętnie na wasze zapytania.
Po obniesieniu wetów Sancho odsunął się trochę od stołu i temi słowy zagaił rozmowę:
— Jestem człowiek nieuczony, sennorowie; ale com widział, tom widział. Marynarz może miéć swoje zdanie tak dobrze, jak doktór z Salamanki. Zapytujcie mnie, proszę, gotów jestem odpowiedziéć.
— A więc, odezwał się Pedro Martir, życzylibyśmy usłyszéć szczegóły téj podróży. Objaśnij nas, sennorze, które z widzianych zjawisk uważasz za najciekawsze.
— Podług mnie nic nie wyrównywa zboczeniu gwiazdy polarnéj, odrzekł z żywością Sancho. To ciało niebieskie uważano dotąd za równie nieruchome, jak katedrę sewilską; teraz wiadomo że krząta się po niebie, nakształt staréj kumoszki roznoszącéj plotki sąsiadom.
— To rzecz cudowna! zawołałał Pedro Martir, nie wiedząc jak przyjąć te wyrazy. Ale może to było złudzenie?
— Zapytaj don Christoval’a, sennorze; on zauważył to zjawisko, a późniéj razem wyciągnęliśmy z tąd wniosek, że nié ma na świecie nic stałego.
Strona:PL James Fenimore Cooper - Krzysztof Kolumb (cut).djvu/145
Ta strona została przepisana.