„Poznasz ich wkrótce bliżéj,“ rzekł Warren, uprzejmie witając się zdala z jednym z jeźdźców. „Są to gauchosy, mieszkańcy pampasów, owych wielkich równin, któreś dopiero oglądał. Posiadają oni liczne stada bydła i dostarczają kupcom skór zwierzęcych; mam też z nimi częste stosunki.“
Tu popędził wuj konie i powóz zatrzymał się po kilku chwilach przed domem, który się swą wielkością i wspaniałością wyróżniał wśród innych otaczających budowli. Był to dom rodziny Warrenów; gościnne jego wrota na rozcież rozwarły się przed młodym krewniakiem.
Pan domu, przedstawiwszy siostrzeńca rodzinie swojéj i ugościwszy jadłem, zaprowadził go do osobnego, a przeznaczonego dlań pokoju, gdzie w posilnym śnie mógł odpocząć po trudach uciążliwéj podróży.
Gdy się zbudził, usłyszał, że wuj toczy z kimś żywą rozmowę; wyjrzał przez okno i przekonał się, że był to ów gauchos, z którem się wuj na ulicy witał.
Tomasz opuścił wnet pokój i wyszedł na podwórze, witając radośnie obu mężów. Gauchos, któremu na imię było Wituh, z lubością przyglądał się pięknemu, jasnowłosemu młodzieńcowi. Gdy został mu przedstawiony, wciągnął go do rozmowy, tyczącéj się wielkiéj dostawy skór. Interes został załatwiony z obopólnem zadowoleniem i Wituh pożegnał się serdecznemi słowy.