szeni, zerwali się na nogi i wnet chwycili za broń. Tu świsnęła strzała w powietrzu, za nią druga; obie na szczęście chybiły celu. Podróżni tymczasem przygotowali się do boju, zająwszy wyznaczone sobie stanowiska.
Indjanie sypiąc gradem strzał, zbliżali się zwolna coraz więcéj. Wędrowcy nasi przywitali ich salwą strzałów; dwaj wojownicy, ciężko ranni, spadli z siodeł, reszta w przerażeniu rozpierzchła się dokoła.
Na chwilę przerwano nieprzyjacielskie kroki, lecz zaledwie zdołali wędrowcy nabić ponownie swe fuzje, już Indjanie uszykowali się do nowego ataku. Błyskawicznym ruchem zeskoczyli z koni, jedną ręką schwycili za tomahawk (siekiera wojenna), drugą za włócznię, i pieszo, w szalonym pędzie, natarli na podróżnych. Na czele biegł olbrzymi Indjanin, pomachując siekierą; dążył on wprost na Wituh, i już miał go w czaszkę ugodzić żelazem, gdy Tomasz z zimną krwią zmierzył doń i celnym strzałem położył trupem. Reszta podróżnych również nie zmarnowała swych nabojów: kilku Indjan, rannych śmiertelnie, padło na ziemię. Pozostali przy życiu, widząc taką klęskę, pierzchli w popłochu z pola bitwy i w ucieczce szukali ocalenia, pozostawiając ośmiu zabitych towarzyszy. Podróżni nasi żadnych strat nie ponieśli.
Odpocząwszy po bitwie, udali się śpiesznie w drogę do mieszkania Wituh; należało się bowiem obawiać, iż Indjanie nie dadzą za wygranę, lecz, rozwścieczeni porażką, wrócą wkrótce w zwiększonéj liczbie.