— Iwan, — odpowiedział Sobieski.
Oczekiwano widać powrotu szpiega, gdyż opuszczono most zwodzony.
Kozacy wyszli naprzeciw nadchodzącego.
— To Iwan! — mówili, — i czegożeś dokazał Iwanie?
— Weźmiemy ich wszystkich z Sobieskim, — odpowiedział Sobieski, zmieniając nieco głos.
— Czy byłeś u niego? Zdołałeś się wydostać żywcem?... Obudzić hetmana mówiono.
— Nie, nie budźcie go! Obudźcie go dopiero nad ranem, — rzekł Sobieski, — czasu jest dosyć nim nadejdą!
— Kiedyż przyjdą? — pytali kozacy.
— Puście mnie do wieży, jestem strasznie zmęczony, — odpowiedział Sobieski, — muszę się przespać parę godzin! Jutrzejszej nocy przyjdą!
Ciemność sprzyjała zuchwałemu czynowi Sobieskiego. Warty go nie poznały. Wpuściły go bramą do miasta.
Sobieski przekonał się, że w brudnych, wąskich uliczkach pełno było kozactwa. Musiała być znaczna siła w Żwańcu, a Doroszenko sam znajdował się pomiędzy nimi.
Tu i ówdzie na placach paliły się ogniska. Dokoła nich leżeli źle odziani i niekompletnie uzbrojeni kozacy w śnie pogrążeni. Wszyscy zdawali się być zupełnie bezpiecznymi od napadu. Nikt nie zwracał uwagi na Sobieskiego, który przechodził ulicami, ażeby się rozpatrzeć w siłach Doroszenki.
Zaczynał on wierzyć w powodzenie swego planu. Szło tylko o to, żeby się mógł dostać do wieży i zaciągnąć chorągiew.
Po krótkim czasie przybył do starożytnej, obszernej wieży stanowiącej część muru otaczającego miasto i w której tu i ówdzie rozstawione były warty.
Przy wejściu do wieży stało kilku kozaków. Gdy Sobieski chciał przejść koło nich, zawołali na niego.
— Czyż nie znacie Iwana? — odpowiedział.
Kozacy zrobili parę szyderczych uwag.
Niebezpieczna była to chwila.
Przeszedł jednak szczęśliwie koło kozaków i dostał się do wieży. Teraz był już u celu.
Ukryty wpośród drzew stał pod komendny Sobieskiego z końmi.
Dokoła niego panowała ciemność. Wiatr poruszył liśćmi i gałęziami drzew, zresztą cisza była dokoła.
Z natężoną uwagą oczekiwał na posterunku. I jego zadanie było niebezpiecznem, gdyby bowiem nagle zbliżył się do niego patrol nieprzyjacielski, byłby musiał zginąć, pomimo swej całej waleczności.
Do świtu było jeszcze ze dwie godziny. Przed trzecią nie mogło zacząć świtać.
Towarzysz Sobieskiego trzymał konie za cugle i oparł się o drzewo. Myśli jego były przy wodzu.
Nagle wydało mu się, jak gdyby słyszał lekki odgłos kroków. Czyżby się mylił. Czy to było złudzenie natężonych zmysłów.
Nie! to nie było złudzenie! to był odgłos kroków!
Towarzysz Sobieskiego odwrócił się. Poza nim słychać było wyraźny szmer. Nagle drgnął.