Strona:PL Jan III Sobieski król Polski czyli Ślepa niewolnica z Sziras.djvu/233

Ta strona została przepisana.
237 
JAN III SOBIESKI.

Achmed poszedł.
Dowódca eunuchów spojrzał za nim smutnie.
— Widzę cię po raz ostatni, — szepnął do siebie.
Wielki wezyr nie miał żadnej obawy.
Dumny, spokojny, miarowym krokiem, z godnością opuścił przedsionek i wyszedł przez otwartą podsień kiosku do ogrodu, w którym wiosenne kwiaty rozlewały woń balsamiczną.
Księżyc oświecał szeroką aleję, krzaki okryte kwiatami i gęstym świeżym liściem ocienione stare drzewa.
Była to prześliczna noc wiosenna.
W krzakach bzu, wydających woń przyjemną, słychać było żałosną pieśń słowika.
Głęboka cisza panowała w daleko dokoła ciągnącym się ogrodzie.
Kiosk gwiaździsty leżał w środku tego raju.
Achmed Koeprili w chwilę potem zapomniał o ostrzegających słowach Murzyna.
Zmysły jego upajały się powabem otaczającej go przyrody.
Stanął przed podsienią, w której uzbrojeni od stóp do głów rzezańcy pełnili straż i patrzył w ogród.
Następnie poszedł szeroką aleją, ku wielkiej bramie wchodowej.
Zaledwie uszedł połowę drogi i znalazł się w równej odległości od bramy i od kiosku, gdy nagle z po za ciemnych drzew parku ukazała się przed mm postać człowieka.
Wielki wezyr stanął.
Kto wychodził naprzeciw niego?
Warta przy bramie wpuszczała tylko najwyższych dostojników do ogrodów seraju i to tylko wówczas, kiedy byli wezwani.
Był to Kara Mustafa.
Przystąpił on do Achmeda.
Teraz dopiero Achmed poznał wezyra.
— Ciebie tu spotykam, Mustafo! — zapytał.
Stanąwszy tuż przed wielkim wezyrem Kara Mustafa wydobył sztylet.
Ostre narzędzie śmierci błysnęło w jego podniesionej ręce.
— Umieraj! — zawołał Kara Mustafa.
I sztyletem przeszył tak szybko pierś Achmeda, że wielki wezyr nie mógł się obronić.
Krew trysnęła z jego rany; zachwiał się.
— Jakto... ty... Mustafo? — wymówił jeszcze, — ty mnie zabijasz?... to twoja wdzięczność?...
Po tych słowach zamilkł i upadł.
Kara Mustafa dobrze wymierzył i z zimną krwią przeszył pierś Achmeda.
Jęk ani krzyk nie zamącił ciszy oświetlonego blaskiem księżyca ogrodu.
Achmed leżał u stóp Kara Mustafy.
Morderca pochylił się nad swoją ofiarą.
Achmed szeroko rozwarł oczy i patrzył na niego.
— Tyś... mym zabójcą!... — szepnął, — Ałłach jest sprawiedliwy!... Kara cię dosięgnie!...
Ostatnie słowa zamarły na ustach wielkiego wezyra.
— Po twoim trupie dojdę do mego celu! — rzekł okrutny Mustafa, podczas gdy umierający wydawał ostatnie tchnienie, — usunąłem cię z mojej drogi! Co tam wdzięczność!... Kto w locie pragnie wznieść się aż do słońca, nie może zważać na rzeczy poboczne! Musiałeś mi ustąpić miejsca, Achme-