oraz straszne pragnienia. Zagasiła je, zaczerpnąwszy wody ze studni.
Następnie położyła się znowu i zasnęła.
Głosy dwóch rozmawiających z sobą ludzi obudziły ją. Zaczęła słuchać. Domyśliła się zaraz, że nowy zamach Wassalskiego miał na celu tego, który ją podarował i teraz zapewne pozostawił tutaj, nie troszcząc się o nią więcej.
Straszna boleść przejęła biedne, udręczone serce ślepej niewolnicy... Jan Sobieski odjechiał bez słowa na pożegnanie, nie zapytawszy jej, czyby nie wolała przy nim pozostać.
— Nie chce cię wziąć... nie chce cię mieć przy sobie, — myślała.
Bolesne jednak jej uczucia ustąpiły natychmiast na drugi plan pod wpływem tego co usłyszała. Wszystkie jej zmysły natężyły się... żaden członek ciała nie poruszał się... zaledwie oddychała... słyszała wszystko.
— To o nim mówili! Tym jeźdzcem jest Jan Sobieski! — odezwał się w niej głos wewnętrzy.
Wkrótce potem dwaj ludzie znikli w ciemności wieczornej. Sassa powstała. Zapomniała o bólu. Potrzebowała ostrzedz Jana Sobieskiego, dogonić go! Znała drogę, którą do lasu komierzyckiego udał się Szymon. Byra wolną i mogła biedź za swoim panem, za tym ukochanym panem, do którego należała zawsze, cokolwiek się stało!
Nie było chwili czasu do stracenia... Sassa drżała o zagrożonego nowem, strasznem niebezpieczeństwem młodzieńca, który go nie przeczuwał wcale. Choć ją darował i opuścił, pragnęła go ocalić! Pragnęła udać się za nim, drżała o niego.
Wsłuchała się... dwaj ludzie odeszli nikogo blizko widać nie było...
Opuściła miejsce osłonięte drzewami i krzewami, przy zapuszczonej studni i macając rękami doszukała się drogi, którą poszedł Szymon, ażeby uprzedzić jeźdźca, jadącego wielkim gościńcem, który tworzył łuk obszerny.
Dostała się na tę drogę. Teraz szło o to, aby się nie spóźnić. Serce jej biło z obawy o zagrożonego niebezpieczeństwem.
Chmury, które zaciągnęły wieczorem, niebawem pokryły całe niebo. Ściemniło się wcześnie. Noc zapadła prawie bezpośrednio po dniu.
Powietrze było tak parne, że cała przyroda zdawała się pragnąć ożywienia. Wcześnie zapadająca nagła ciemność zapowiadała burzę.
Gdy Jan Sobieski, siedzący w zamyśleniu na koniu, zbliżył się do pierw szych drzew lasu, zerwał się nagle silny wiatr, wprowadzający w gwałtowny wir kurzawę i opadłe z drzew liście. Wkrótce powstała straszna burza, która jak się zdawało powinna była powywracać drzewa z korzeniem. Potęga jej jednakże nie była tak wielką, aby zwalić odwieczne, potężne dęby, tylko tu i owdzie opadały obłamane, spruchniałe gałęzie.
Wiatr wył przeraźliwie. Deszcz padał wielkiemi kroplami. W oddaleniu słychać było głuchy odgłos grzmotu.
Jan Sobieski otulił się płaszczeni, poklepał wiernego wierzchowca po szyi i jechał dalej, choć taka była ciemność, że chwilami jeździec i koń i zaledwie mogli dojrzeć drogę. Po obu stronach las przylegał, tuż do drogi. Deszcz ude-