— Opieram ją na tem, że mi się uda! — odrzekł Pac.
— A ja widzę śmierć przed oczyma, — odpowiedziała Jagiellona ponuro.
— Przybyłem tutaj dla ciebie, wojewodzino! Gdym się dowiedział, że jesteś uwięzioną, nie mogłem się oprzeć po stanowieniu śpieszenia ci na pomoc. Był bym i bez tego dążył do wykonania mego planu, lecz zapewne jeszcze nie teraz. Do prędkiego działania skłoniła mnie tylko ta okoliczność, że ciebie, wojewodzino, potrzeba bądź co bądź ocalić i oswobodzić!
— Obawiam się, żebyś sam nie zginął, kanclerzu, jeżeli sprawę swoją połączysz z moją, — odpowiedziała Jagiellona ponuro, — wszyscy, którzy ze mną trzymają są zgubieni! — Od kiedyż to śmiała i dzielna wojewodzina Jagiellona Wassalska utraciła wiarę w siebie? — zapytał Pac zdziwiony, — to przesądne przeczucie! Nie przypuszczaj zwątpienia do swojego umysłu, wojewodzino.
— Nie zwątpienie owładnęło moim umysłem, kanclerzu, lecz przekonanie, że zginąć muszę, jeżeli zostanę więźniem tego znienawidzonego człowieka, bez niczyjej pomocy i podpory, — odrzekła Jagiellona.
— Nie trać nadziei, wojewodzino, ja jestem tutaj! Chociaż wszyscy cię opuścili, ale ja trzymam z tobą! Teraz bądź zdrowa, pani! Mogłoby to obudzić jeszcze jakie podejrzenie, gdybym tu dłużej pozostał!
— Bądź ostrożnym, kanclerzu!
Jagiellona podała wspólnikowi rękę na pożegnanie.
— Jeszcze nie wszystko stracone, — szepnął Pac do niej.
Następnie wyszedł z pokoju.
Nikt nie poznał kanclerza, tak doskonałem było jego przebranie.
Tembardziej liczył on też teraz na udanie się swego planu.
Wieczorem tegoż dnia w sali zamkowej u króla zebrało się około dziesięciu dostojników, w liczbie których był także książę prymas.
W sąsiednim pokoju znajdował się kapitan Wychowski z kilkoma oficerami, wieśniak Dorowski, czerwony Sarafan, a w głębi jeszcze jakiś człowiek w czarnej obcisłej odzieży.
Dorowski patrzył z pewną obawą i współczuciem na Sefana, którego postać sprawiała jeszcze bardziej przejmujące wrażenie niż dawniej.
Rude jego włosy spadały z głowy w nieładzie, wzrok był mętny i bez blasku. Śmiał się on sam do siebie i od czasu do czasu spoglądał z zadowoleniem na swoje złotem przetykane trzewiki.
O obecnych zdawał się wcale nie troszczyć.
Gdy Dorowski chciał z nim zacząć rozmowę, patrzył nań przez chwilę błęd nym wzrokiem.
— Czy mnie nie poznajesz, Sefanie? — spytał Dorowski.
Czerwony Sarafan skinął głową.
— Czy widziałeś co ja mam? — rzekł pokazując trzewiki.
Człowiek w czarnej odzieży patrzał na to. Twarz jego była poważna jak z kamienia wykuta. Kto go spotkał na ulicy unikał go. Miał on dom, który obchodzono zdaleka za bramą miasta. Każ dy go znał i nikt nie mógł spojrzeć na niego bez wzdrygnięcia.
Był to kat warszawski.