Strona:PL Jan III Sobieski król Polski czyli Ślepa niewolnica z Sziras.djvu/616

Ta strona została przepisana.
618
JAN III SOBIESKI.

— Zostańcie tu, ja tam pójdę, — odrzekł drugi i poszedł.
W blizkości znajdował się stary, podupadły już budynek. Jeździec zbliżył się do niego, ale zastał drzwi zamknięte. Obszedł go dokoła, próbując wszędzie wejścia, ale daremnie.
Zapukał. Nikt do niego nie wyszedł.
— Czyżby tu nikt nie mieszkał? — rzekł do siebie, — do licha! ledwie drzwi nie wywalę, a nikt się nie pokazuje.
Pukanie na nic się nic zdało. W domu panowała cisza.
Jeździec powrócił do kolegów z wia domością, że budynek musi być niezamieszkały, bo nikt nie otwiera.
— Skoro tak, to trudna rada. Musimy wybić okno i wejść do kaplicy, — rzekł ten, który widział wewnątrz kanclerza.
— Tak trzeba zrobić, konieczność maże grzech, — rzekli dwaj inni.
Pierwszy jeździec, którego koń był przywiązany pod oknem, wskoczył na niego, stanął na siodle i mógł wygodnie wygnieść małe kolorowe szybki.
Gdy to uczynił i brzęk szkła zakłócił ciszę panującą w kaplicy, udało mu się łatwo otworzyć okno, wszedł więc przez nie do wnętrza, w którem panowała głęboka ciemność.
Miał się na baczności. Pamiętał o tem, że w każdej chwili może go ugodzić cios znajdującego się w kaplicy kanclerza.
Przedewszystkiem przystąpił do drzwi i otworzył je.
Jeden z jeźdźców pozostał za drzwiami na warcie, drugi wszedł także do kaplicy, zbliżył się do małego ołtarza umieszczonego w głębi i przy pomocy stali i krzesiwa zapalił świece.
Światło wprawdzie niedosyć jasne, ale dostatecznie oświeciło kaplicę.
— Tutaj być musi, szukajmy go, — rzekł pierwszy jeździec.
Przystąpił on przedewszystkiem do kropielnicy i przeżegnał się. Towarzysz jego poszedł za tym przykładem i dopiero rozpoczęli przygotowania.
Nie była to rzecz trudna, gdyż kaplica była nie wielka i nic w niej nie było, prócz kilku klęczników i ławek.
Ołtarz w głębi nie dochodził do ściany, lecz było poza nim przejście wolne. Jeźdźcy i tam szukali, ale nic znaleźć nie było można.
To było niepojęte.
— Musiałeś przedtem widzieć tylko cień jakiś, — rzekł drugi jeździec do pierwszego, — przecież tu nie ma nikogo oprócz nas.
— Kanclerz tu był! Niech nie będę zbawionym, jeśli tu nie był! — zapewnił pierwszy, dobrze go widziałem i poznałem, bo w kaplicy było widno! A że był tutaj człowiek dowodem jest i to, że przedtem paliły się świece, a gdyśmy przybyli, zagaszono je.
— Tak, masz słuszność, — rzekł drugi, — ale w takim razie jest w tem coś nienaturalnego, bo kanclerza nie ma.
— Czy nie widziałeś kanclerza? — zapytał pierwszy stojącego przed kaplicą kolegi.
— Nie! — odpowiedział zapytany.
— Niech to kto chce rozumie, — mruknął pierwszy, — przecież, do licha, nie mógł się zapaść w ziemię! Przyglądali się wielkim, ciężkim ta flom w podłodze, a jeden co chwila wracał za ołtarz, sądząc, że tam jakiś ślad znajdzie.
Kanclerz znikł niepojętym sposobem. Ani za ołtarzem, ani w podłodze nie było śladu otworu lub zasuwanych drzwi.