— Więc z przeszukaniem podziemia wstrzymamy się do dnia, — odpowiedział Wychowski, — może znajdziemy sposób dostania się tam, a tymczasem otoczymy kaplicę i dom opuszczony.
— Dwa konie stoją tu jeszcze. — rzekł żołnierz, — a drzwi od kaplicy są dotąd jeszcze zamknięte.
Wychowski ustawił część swych ludzi tak, że kaplica była ze wszystkich stron strzeżona, a z pozostałymi udał się do opuszczonego domu. Dom, ten był pogrążony w ciemności i jak się zdaje, nie było w nim nikogo.
Rozstawiwszy ludzi dokoła opuszczonego domu, Wychowski kazał przynieść suchą gałęź sosnową i zapalić ją.
Jeden z żołnierzy trzymał tę improwizowaną pochodnię i świecił.
Wychowski postanowił z kilkoma ludźmi wejść do starostwa.
Zapukał.
Drzwi były zamknięte. Nikt nie wychodził i nie odpowiadał.
Nie namyślając się długo, Wychowski kazał wyłamać drzwi i wszedł z żołnierzem, niosącym światło, tudzież z kilkoma innymi, którzy wydobyli szable, do ponurego, starożytnego tego domostwa.
Żarnecki, który nie tak długo znajdował się w napełnionym niezdrowymi wyziewami pokoju jak kanclerz, usłyszał nareszcie, że jest wołany.
W pierwszej chwili nie mógł zrozumieć, skąd pochodzi i co znaczy to wołanie.
— Przez litość! wstawaj! — mówił głos, — tutaj zginiesz! tu nie możesz zostać, bo zginiesz marnie!
Żarnecki podniósł się i przetarł oczy. Nieprzejrzana ciemność otaczała go.
— Kto tu jest? — zapytał.
Kanclerz Pac także zaczął się budzić.
— Na wszystkich świętych... tu znów jestem odurzony, jak w podziemiu, — zawołał.
Świeże powietrze jednak dochodziło do niego i orzeźwiało go.
Ktoś otworzył okno.
— Śmierć i piekło! — krzyknął Źarpecki, — co się tu dzieje? Mówiłeś mi już, panie kanclerzu, że jakaś istota cię ocaliła, a teraz znowu był tu ktoś przy nas.
— Jak ci jest, panie Żarnecki? — zapytał Pac towarzysza, który zajął się rozniecaniem ognia, aby zapalić latarkę.
— Głowa mi strasznie cięży, — odpowiedział Żarnecki, — ale świeże powietrze mnie ożeźwia.
— Któż tu jest więcej oprócz nas? Kto nas wołał i obudził? — zapytał Pac.
Żarnecki zapalił latarkę i oświetlił pokój.
Zbliżyła się do niego stara, zgarbiona kobieta.
— Czy wielmożny pan mnie nie poznaje? — zapytała chrapliwym głosem.
Kanclerz i Żarnecki patrzyli zdziwieni na starą, biednie odzianą kobietę, oświeconą słabem światłem latarki.
— Jestem stara Barbara, wielmożny panie, — mówiła ta kobieta, — wielmożny pan nie przypomina sobie starej Barbary, która od dawniejsze-