Strona:PL Jan Kasprowicz-Dzieła poetyckie t.1.djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.
111
NA ROZDROŻU

Za oną-ć słomkę zaraz nie wysmaga?!
Czy to wej! jakie pokosy?
To dla biednego,
Gdy padną kłosy!...

Swój-ci to jeszcze,
A swoi-ć pono są jak one deszcze,
Które dla roli potrzebne... Z pewnością,
Choćby i przyszedł, to na pustym łanie
Tym naszym kościom
Da zlitowanie...«
»Patrzta, kobiety, patrzta, wilk-ci w lesie,
A o nim mowa...« »Któż to chamskie dusze
Tak wam pozwolił?...« »Toć to ino proszę!...«
»Ja się tu z tobą popieszczę,
Ty chamski biesie —
Ty szydzisz jeszcze?!...«

»Za marne kłosy?!...«
»Wielmożny Panie! jak na kwiat, tak rosy
Spadną na ciebie z tej niebieskiej góry,
Gdy coś też biedzie...« »Złodzieje! łajdaki!
Ja z waszej skóry
Zrobię przetaki...«
»Jaśnie wielmożny!...« »Kobiecka! i wy to
Jeszcze do kolan padacie takiemu?
To swój?!... to swój jest?!... paniczu! po czemu
Masz ty krew ludzką?... Niebiosy
Dadzą ci myto
Za marne kłosy!...«

I jak pszenica,
Której słoneczko opaliło lica —
Zanim od ludzkiej jeszcze padnie ręki —
Wpatrzona w niebo gorące, iskrzyste,
Tylko swe pęki
Zgina ziarniste;