Kiedyś, o zmierzchu, gdym był sam w izdebce,
Słuchając szumu srebrzystych topoli —
Więzi mnie język, którym drzewo szepce,
I którym trawy przemawiają drżące —
Jakichś mnie rojeń objęły tysiące,
A wśród nich jeden rwał się mimowoli
Wykrzyknik: »Ileż serca drży w najmniejszej płonce!
Ileż to duszy jest w tem liściu z drzewa,
Co, do gałęzi przyrósłszy, z szelestem
Innych listeczków swoje szumy zlewa
W przeszywającą, tajemną harmonię!
Ileż jest duszy w tem zielu, co błonie
Upstrzyło kwiecia mnogością i »jestem«
Przez swoje woła barwy i przez swoje wonie!...
Ileż miłości jest w tym psie, co oto
Widzę, jak właśnie szczenięta przenosi
Na podścielisko ze słomy — przez błoto
I przez kamienie, leżące śród drogi...
Lecz o tem wszystkiem mędrców zastęp mnogi
Wie i tę prawdę emfatycznie głosi —
Ty tylko nie masz czucia, człowiecze ubogi!«
Naraz znajomy głos mnie z snów obudzi —
Chłopak sąsiada chwycił mnie za ramię,
Wołając w strachu: »Niech się pan potrudzi,
Stary Kosarczyk kona już od rana,
Tak się pasuje z śmiercią, że kolana
I ręce sobie nieledwie połamie;
Pan, mówią, to zażegna, przybiegłem do pana«.
Miałem u chłopów zawsze nieco wiary,
Choć zwykle dla nich każdy surdutowiec
Jest, jak ów potwór, na którego czary
Nie podziałają: w ciało kłem się wżera,
Ssie krew czerwoną, ze skóry obdziera,
Strona:PL Jan Kasprowicz-Dzieła poetyckie t.1.djvu/242
Ta strona została uwierzytelniona.
136
JAN KASPROWICZ